W poprzednim tekście opowiadam o udostępnianiu uczniom klucza odpowiedzi. Ciekawe, że to zagadnienie budzi bardzo żywy oddźwięk w pokojach nauczycielskich. Przeważnie zresztą reakcja nie jest pozytywna, aprobująca. Zdarzają się oskarżenia, że nie spełniam swojej podstawowej misji pedagogicznej. Ponoć uczę dzieci iść na łatwiznę i daję im przykład nie poszanowania tradycji, Boga i ojczyzny.
Przepraszam, słowo „Ojczyzna” w tym dyskursie obowiązkowo pisać należy z dużej litery. Zgadzam się z rozmówcami, którzy tak sprawę widzą: w ramach ich teorii świata mają absolutną rację a ja jestem niebezpieczna podżegaczka. W dodatku – sądząc po lekturze badań socjologicznych i antropologicznych – ci moi oponencie należą do głównego nurtu „polskiej psychologii narodowej”. To ich światopogląd funduje naszą zbiorową świadomość. A ja jestem kundel obieżyświat.
No, bo posłuchajcie: w badaniach prowadzonych w 2007 roku w krajach europejskich tylko 16% Polaków deklarowało, że „ludziom ogólnie można ufać” – gdy średnia europejska wyniosła 32%, a dla krajów skandynawskich sięgnęła ponad 60%. Co więcej, wskaźnik ten pozostaje na tym samym poziomie od 1992 roku, co oznacza, że nie mają nań wpływu zmiany ustrojowe. To jest po prostu
„nasz narodowy pogląd”. To jest spuścizna, która dorośli przekazują swoim dzieciom, a te niosą zakorzeniony brak ufności w swoją przyszłość.
Szkoła nie jest enklawą w większej społeczności i trudno oczekiwać, by w kraju ludzi nieufnych nagle nauczyciele okazali się grupą przepełnioną anielską ufnością (skądinąd tego się od nas wymaga, wystarczy zajrzeć do jakiegokolwiek podręcznika pedagogiki, ale cóż, teoria teorią, a życie w społeczeństwie skrajnie nieufnym wyciska piętno na każdym). U podstaw nauczycielskiego „wyznania wiary” nie leży więc założenie, że „uczniom można ufać”, tylko wprost odwrotnie – przeświadczenie, że „uczeń jak będzie mógł, to oszuka” – więc trzeba go kontrolować. Jesteśmy w tym po prostu – wiernymi narodowej tradycji Polakami. To skądinąd ciekawa postawa w kraju tak żarliwie katolickim, bo wydawałoby się, że chrześcijanin uczy się właśnie postawy absolutnego zawierzenia…
Tymczasem mamy pewien drobny kłopocik. Jeżeli chcemy, by nam społeczeństwo kwitło i wzrastało, to musi wzrosnąć poziom naszych kompetencji społecznych („miękkich”), bez których ani rusz do przodu w dziedzinie przedsiębiorczości. Tę bowiem wspierają przede wszystkim zdrowe stosunki między przedsiębiorcami i państwem oraz uczciwość we wzajemnych rozliczeniach samych przedsiębiorców. Konieczne są owe kompetencje dla właściwego wdrażania innowacji (wynalazca znajduje oparcie w strukturach przemysłu i biznesu, zamiast być przez nie wykorzystywany) oraz podnoszenia produktywności (ludzie pracują zespołowo, nie podstawiając sobie nogi przy byle okazji). To samo, tylko mądrzejszymi słowami, głoszą wszystkie raporty światowe, krajowe i wojewódzkie, w których od oświaty wymaga się, by wspierała ucznia w pozyskiwanie owych kompetencji.
A jak ma uczeń je pozyskać, skoro jest z założenia traktowany jako potencjalny przestępca? Pominę chwilowo „drugi filar”, w którym nasze społeczeństwo również chwalebnie wlecze się z tyłu świata, czyli umiejętność pracy zespołowej zamiast rywalizacji i zazdrości wobec osiągnięć kolegów – być może wrócę do tego tematu w kolejnych tekstach. Nie nauczy się Jasia i Ali cechy zaufania w ramach specjalnych lekcji temu tematowi poświęconych (o, ale to dobry pomysł – nowy przedmiot, nowa podstawa programowa, no i oczywiście sprawdziany na stopnie!!!)
Potrzebna jest inna droga: aby autentycznie kształtować te cechy, należy zadbać o odpowiednie relacje społeczne w szkole; w klasie. Od ich jakości w dużej mierze zależy rozwój psychiki (nie tylko ucznia, ale też i nauczyciela, bo wszelkie procesy międzyludzkie działają w obie strony!)
Niestety, w miarę „postępu” naszej post-komunistycznej wolności robi się coraz smutniej. Kiedyś przynajmniej mieliśmy tego meta-wroga i człowiek człowiekowi na ulicy pomógł, bo wszyscy byliśmy „więźniami jednego obozu” (a przynajmniej najweselszego bloku w tymże – młodszych czytelników odsyłam po wyjaśnienie do tych, którzy już przekroczyli pięćdziesiątkę). Od kiedy mamy „wolność”, mamy też nieskrywaną rywalizację, która nie sprzyja postawie zaufania do drugiego człowieka: skoro jest moim rywalem, to na pewno wykiwa mnie przy byle okazji, więc ja muszę wykiwać go pierwszy!. W tym samym duchu szef podejrzewa pracowników, że jeżeli tylko wyjdzie z pomieszczenia, oni przestaną pracować, więc albo mnoży dokumentację kontrolującą przebieg pracy, albo instaluje kamery. Nauczyciel zaś nie przełamie odwiecznego schematu że „dzieci oszukują”, tylko będzie skrywał zazdrośnie dostęp do klucza odpowiedzi, by skutecznie „sprawdzać przy tablicy”. (Sprawdzać co, na Boga? Uczciwość, której sam zaprzecza?)
Ale nie do samych nauczycieli kieruję słowa połajanki.
Nie dziwię się im bowiem, że coraz mniej mają powodów, by ufać swoim uczniom; sami są poddawani presji nieustannej kontroli, braku zaufania władz, otwartego rozliczania; poprzez uzewnętrznienie (problematyczne i iluzoryczne) systemu egzaminów społeczeństwu wmawia się, niezgodnie z prawdą, że wynik procesu edukacyjnego kilku nauczycieli czy szkół można obiektywnie porównać, porównując liczbę prawidłowych odpowiedzi uczniów na testach. Otóż każdy, kto choć trochę liznął teorię testów i statystykę wie, że to nieprawda. Ale społeczeństwo nie liznęło, za to jest pracowicie uczone braku zaufania do nauczycieli, którym powierza swoje dzieci.
I tak napędzamy się nawzajem. Zresztą chętnie to robimy, bo to jest zgodne z naszymi narodowymi schematami społecznymi.
Ludzie, opamiętajcie się! Nauczyciele, zacznijcie udostępniać uczniom klucze odpowiedzi! Rodzice, domagajcie się tego od nauczycieli! Uczniowie, powtarzajcie to, co wszyscy wiemy doskonale – że kto chce oszukać, uczyni to tak czy inaczej, a tym, którzy chcą się uczyć, posiadanie klucza odpowiedzi ułatwi sprawę.
A może by tak zacząć protestować pod Sejmem? Czasami rewolucje zaczynają się od drobnych spraw…