Nie cierpiąc na ostry przypadek megalomanii jestem niemal pewna, że nikt nie zauważył obniżonej aktywności na tym blogu. Mimo wszystko kluczowe byłoby słowo „niemal”. Nie chciałabym lekceważyć nikogo, nawet pojedynczego czytelnika, który poczuł się rozczarowany, iż rzadziej niż przed wakacjami może rozkoszować się… stop. Jednak megalomania.

Ograniczę się więc do wyjaśnienia: od kilku miesięcy uczestniczę w publicznej debacie o kształcie i powinnościach edukacji. Nie sposób nie zauważyć, że za sprawą projektu i procedowania reformy dyskusja ta nabrała kolorów, a dyskutantów mamy coraz więcej.

Bardzo dobrze!  Szkoła jest naszą wspólną sprawą. Cieszę się, że obywatele zaczęli zabierać głos w swoich sprawach. Wierzę niezłomnie, że tędy droga do społeczeństwa, w którym każdy wie, iż może się wypowiedzieć i będzie wysłuchany, chociaż niekoniecznie sprawy pójdą po jego myśli. Dziękuję historii, że wiedzie nas ostatnio taką drogą, że coraz trudniej zachować neutralność i obojętność. Przy tym nie uważam wielorakości poglądów za zło, bo sądzę, że dojście do wspólnego mianownika jest tylko jedną z korzyści publicznej wymiany zdań. Każda dyskusja – prowadzona z przestrzeganiem podstawowych zasad – sama w sobie jest sukcesem. Dlaczego? Bo ważniejsze od znajdowania rozwiązań jest ich szukanie („gonić króliczka, a nie złapać go”). A najważniejsze, że ludzie zabierają głos. Zamiast oglądać telewizję siedząc na swojej domowej kanapie. Jak się zdecydowało przemówić, to trzeba mieć jakąś treść i trzeba ją jakoś sformułować. Same te zadania są wielkim wyzwaniem dla wielu osób, które dotychczas przechodziły przez życie milcząc.

Różnice poglądów pojawiają się na samym początku debaty. Większość ludzi mniej lub bardziej bezrefleksyjnie akceptuje konieczność istnienia w przestrzeni społecznej czegoś takiego, jak zorganizowana edukacja wymagająca istnienia placówek, w której się odbywa. Na marginesie tego głównego nurtu słychać jednak głosy, że można konstruować sprawnie funkcjonujące społeczeństwo bez wdrażania państwowego systemu edukacji. W dobie rozwoju Internetu łatwość docierania do źródeł informacji sprawia, że można proces edukacji maksymalnie decentralizować. Zamiast tego wystarczy zorganizować system potwierdzania kwalifikacji tam, gdzie to jest potrzebne. Czyli egzaminy zawodowe, testy na prawo jazdy, prezentacja badań. Wiedza jest sprawą prywatną, dopóki nie staje się gwarantem poprawnie wykonanej usługi. W ten sposób państwo, zamiast organizować i utrzymywać szkoły, organizuje i utrzymuje wielorakie centra egzaminacyjne i ośrodki przygotowania do różnorodnych egzaminów. Kształt sieci tych placówek wyznacza potrzeba społeczna.

Ja bym tak daleko się nie posunęła, chociaż popieram śmiałość w dekonstruowaniu znaczenia każdego systemu. Warto się zastanawiać nie tylko „jakie coś ma być”, ale „czy w ogóle ma być”.

Dla zwolenników istnienia szkoły pozostaje niemniej smakowite roztrząsanie misji i wynikającym z tej misji kształtem i sposobem funkcjonowania zorganizowanego i utrzymywanego przez państwo systemu edukacji. To coraz niższe poziomy, ale w prawidłowo prowadzonym dyskursie powinniśmy przestrzegać porządku rozstrzygania kwestii od tych najogólniejszych po praktyczne. Oczywiście dla przeciętnego Polaka najbardziej pasjonujące są rozmowy o szczegółach (lista lektur obowiązkowych, liczba uczniów w klasie, zakres zadań rady rodziców itp.), chociaż czasem przypomina to zaprzęganie karocy przed konie. Pomysłów na formy jest mniej więcej tyle, ile pomysłowych dyskutantów, a gdyby najpierw ustalić kwestie fundamentalne, można by kanalizować burzę mózgów i zasoby intelektualne przeznaczyć na dopracowanie uzgodnionych konkretów.

I tu zaczyna się moja osobista wypowiedź o misji i kształcie szkół tzw. „ogólnokształcących”. Na zawodowych się nie znam, co stwierdzam z ubolewaniem, bo w ogóle w tym publicznym dyskursie o szkołach, w których uczy się WIĘKSZOŚĆ młodzieży, jakoś kompletnie nie słychać. To jest temat na odrębny tekst, ale najpierw muszę się wiele nauczyć w obszarze dotyczącym tego rodzaju szkolnictwa (nawiasem mówiąc, szukam nauczyciela, stawka do uzgodnienia).

Jaka powinna być szkoła? Moim zdaniem szkoła ma przygotować do udanego samodzielnego funkcjonowania w życiu. Podstawowym zadaniem jest nie nauczanie, ale wspieranie w rozwijaniu zdolności i w nabywaniu umiejętności. Zdobywanie wiedzy w znaczeniu „wiadomości” jest o tyle ważne, o ile służy tym celom. Nie martwcie się, to wcale nie oznacza wyrzucenie ze szkół tego najbardziej tradycyjnego elementu. To tylko oznacza, że podporządkowujemy go nadrzędnym celom (wspieranie i nabywanie). Nawiasem mówiąc, nam się tylko wydaje, że tradycyjnym celem szkoły jest przekazywanie wiadomości. Pierwsze szkoły naszej cywilizacji służyły nauce dyskutowania i nie trzeba było w nich się uczyć chemii, geografii ani języków.

Nie chcę was przekonywać, że pora wrócić do gaju Platona, tym bardziej, że z tamtej placówki korzystali wyłącznie uprzywilejowani synowie (ale już nie córki!) bogatych rodzin. Cieszę się, iż dzisiaj nikt nie twierdzi, iż edukacja przysługuje wyłącznie wybranym. Poza tym w okresie zimy trudno byłoby wytrzymać w miejskich parkach i przywioskowych lasach.

Chociaż nie tak daleko idąca, moja propozycja jest jednak kontrowersyjna dla zwolenników tradycji. Twierdzę mianowicie, że szkoła ma zarzucić nauczanie przedmiotowe. To zaś oznacza fundamentalną zmianę jej organizacji: znika potrzeba uczenia w systemie klas na poszczególnych poziomach wiekowych. Zamiast tego, nauczyciele (hm, być może trzeba będzie zmienić nazwę tej kwalifikacji zawodowej) monitorują nabywanie umiejętności myślenia oraz rozmaitych sposobów pożytkowania informacji.

Zamiast matematyki mamy zajęcia w myśleniu matematycznym, logiczne i przeprowadzanie dowodów. Oczywiście zainteresowani mogą budować mosty, co stanowi świetną wymówkę do pochylenia się nad trygonometrią. Zamiast języka polskiego mamy dyskusje o literaturze, nie tylko tej sygnowanej przez uznanych pisarzy, ale też tej stworzonej przez samych uczniów. Przy okazji rozmawiamy o poprawności i bogactwie języka. Zamiast wykładów o dawnych kampaniach bitewnych – instruowanie w zasadach myślenia historycznego, co pozwoli na konstruowanie historii własnej rodziny, miasteczka czy regionu; potem można dopatrywać się bardziej ogólnych mechanizmów i wyciągać wnioski na poziomie „meta” – co pozwoli tworzyć prognozy społeczne. Wszystko służy celowi nadrzędnemu: wychowaniu człowieka myślącego, i to myślącego logicznie.

Drugie ważne zadanie szkoły to wspieranie rozwoju społecznego. W szkole tradycyjnej, opartej na nauce przedmiotowej, można by to nazwać „społeczna użyteczność”, chociaż pamiętającym PRL niezbyt dobrze się to kojarzy. Procesy dostosowane do wieku: maluchy na równi z ćwiczeniem literek i dodawaniem dwóch jabłuszek do trzech śliwek mogłyby główkować, „co możemy zrobić dla naszej klasy”. Niezbywalną częścią procesu jest dyskusja całej grupy nad wyborem najstosowniejszych propozycji: a więc nauka argumentacji i negocjacji. Ważne, by potem uczniowie samodzielnie wdrażali wybrane pomysły. Starszych w ramach tego samego nurtu zaprosiłabym do diagnozowania potrzeb całej wspólnoty szkolnej i lokalnej oraz do projektowania wyłaniających się w konsekwencji tej diagnozy działań. Tak przygotowani do życia, uczniowie szkół ponadpodstawowych sięgaliby zapewne jeszcze dalej, uczestnicząc w pracach  organizacji pozarządowych czy samodzielnie prowadząc działania w skali województwa czy nawet całego kraju. (Mamy już zresztą jaskółkę w postaci olimpiady „Zwolnieni z teorii”.)

Ale nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze umieć. Czyli równolegle do pielęgnowania w młodzieży instynktu działania dla dobra innych trzeba jeszcze zadbać, by umieli działać mądrze. To kompetencja należąca do grupy zdolności poznawczych, ale bynajmniej nie kształtowana w procesie nabywania wiedzy. Polega na umiejętności dekonstruowania rzeczywistości w celu przeprowadzenia analizy funkcjonalnej, podległej określonemu, świadomie wybranemu celowi. (Okna jakie? Brudne.  Co trzeba zrobić? Umyć. Kto, wynajęty fachowiec czy ja? Zależy od funduszy. I już można podejmować określone działania: iść do sklepu po Jana Niezbędnego albo zadzwonić do firmy sprzątającej.) Na pozór wszyscy tę umiejętność posiadamy, ale przeważnie jej rozwój pozostaje na poziomie operacji konkretnych (w etapowym modelu Piageta). W życiu obywatelskim ograniczamy się do narzekania na bezpośrednio odczuwane dolegliwości, już nie dochodząc, czy nie są przypadkiem ceną, jaką trzeba zapłacić za inne przyjemności, być może bardziej pożądane, i nie dbając, że nie da się zjeść ciasteczka i nadal go mieć na talerzu. Następnie rozglądamy się w poszukiwaniu obietnic najłatwiejszych gratyfikacji, ponownie nie zastanawiając się nad ich realnymi kosztami. No, i gotowe – najprostsza recepta wyborcza na to, by za kilka lat bezrefleksyjnie uskarżać się na kolejną „złą partię”. Nie oszukujmy się, nasz naród od lat oblewa „test pianki” (z pamiętnego eksperymentu Waltera Mischela).

I tu jest wielkie zadanie, powiem więcej: wielka dziejowa misja edukacji – wesprzeć rozwój narodu do samodzielnego życia.

Mam patent na zorganizowanie tego tak, by wszystko funkcjonowało, ale zdradzę go dopiero po tym, jak mnie mianujecie naczelnym ministrem polskiej edukacji.