Po co posyłamy dzieci do szkoły? Żeby się nauczyły. Czego? Fizyki, matematyki, historii, języków obcych. Nie wymieniam w tej litanii rysowania, śpiewania, umiejętności bycia razem, pracy dla innych ani sprawności fizycznej – jakoś nikt z tego nie egzaminuje, szkół z liczby punktów na testach nie rozlicza. Więc to nie jest takie ważne.
Po co mają się nauczyć tego, co powyżej? Żeby zdać na studia i potem mieć dobry zawód, w domyśle – dobrze zarabiać i być szczęśliwym. Tak rozumują rodzice. Kochający rodzice. I ja im wierzę, że tak rozumując, dają dowód swojej troski o dziecko. Robi się nieco gorzko, kiedy się okazuje, że dziecko intelektualnie nie może sprostać wyzwaniom otwierającym furtkę do wyższego kształcenia. Wtedy kochający rodzice pocieszają („nie martw się, dobra zawodówka to nie wstyd”) – szkoda co prawda, że mamy taki stereotyp, że dyplom wyższej uczelni to powód do chwały… no, ale trudno. Rodzic kocha i pociesza.
Chciałabym też wierzyć nauczycielom, że zgadzają się z powyższymi tezami (że szkoła odgórnie określa zakres programowy i standardy oceniania, ponieważ to prowadzi do przyszłego szczęścia uczniów), bo kochają swoich uczniów. Niestety, w tym wypadku przychodzi mi to nieco trudniej. Nauczyciel sam studiował kilka lat – pedagogikę, psychologię, umiejętność pracy z dziećmi i młodzieżą. To wszak najważniejsze przedmioty na kierunkach nauczycielskich i dopiero dyplom gwarantujący, że kandydat opanował te dziedziny wiedzy czy te sprawności, uprawnia do uzyskania zatrudnienia w szkole. Wiedza przedmiotowa jest drugorzędna, chociaż konieczna.
I właśnie dlatego nie wierzę, że nauczyciele uczciwie i szczerze uznają prawdziwość treści stwierdzeń otwierających zapis dzisiejszego bloga. Pedagog wart tej nazwy wie, że najważniejsze dla rozwoju małego człowieka jest uznanie jego mocnych stron i towarzyszenie w ich umacnianiu; na drugim miejscu stoi wspieranie w pokonywaniu trudności i w uczeniu się radzenia sobie z frustracjami i rozczarowaniami, które są, owszem, nieodłącznym elementem życia. Nie będzie więc twierdził, że najważniejsze dla każdego Grzesia jest opanowanie fizyki, jeżeli pojęcia przyspieszenia i wymiany termodynamicznej przysparzają mu koszmarów sennych; nie będzie wmawiał Grażynce, że jeśli nie opanuje angielskiego czasu teraźniejszego dokonanego i wymowy głoski „th”, to czeka ją w przyszłości znacząca porażka. Mądry i kochający pedagog dostrzega niesprawiedliwości i szkody psychiczne, jakie niesie za sobą najpopularniejszy w szkołach system oceniania. Więc każdy wart swojego miana nauczyciel powinien głośno protestować przeciw modelowi edukacji powszechnej obowiązującemu na całym świecie. Jeżeli nie sprzeciwia się, to jest albo oportunistą, który woli spokojnie zarabiać swoją pensję, bo jest ona dla niego ważniejsza, niż dobro podopiecznych, albo osobą upośledzoną intelektualnie. Obie możliwości budzą mój wielki lęk. Bo szczerze kochający rodzice powierzają swoją dziatwę ignorantom albo hipokrytom.
Drodzy koledzy i koleżanki nauczyciele. Odsądźcie mnie od czci i wiary, nazwijcie ptakiem złym, co własne gniazdo kala, ale nie wyprę się ostrych słów. Powinniście wyjść na ulice nie tylko w obronie warunków pracy i żądając lepszych zarobków. W tych sprawach owszem, też, ponieważ walczycie o własną godność i poziom życia, poza tym dobre warunki zawodowe pośrednio przeniosą się na poprawę jakości edukacji. Ale najważniejsze hasłem waszych demonstracji powinny być wezwania do zmiany samych fundamentów „pracy szkoły”: ujednoliconej podstawy programowej i ujednoliconych egzaminów zewnętrznych. Rodzice mogą wierzyć, że napychanie uczniom głów szczegółową wiedzą gwarantuje im przyszłe szczęście. Pedagodzy mają obowiązek „wiedzieć lepiej” i dzielić się z rodzicami tą wiedzą. Tłumaczyć, przekonywać, zachęcać do zrozumienia.
Nie jest bowiem prawdą, że to jest automatycznie dobre dla społeczeństwa, czego się społeczeństwo domaga. Jeżeli większość Polaków uważa, że wolno dzieci bić (chociaż brutalność kar cielesnych przysłaniają eufemizmem „dawanie klapsa”), to naprawdę nie powód, żeby przemoc fizyczną legalizować. Jeżeli ponad 70% Polaków uważa, że wolno podkradać drobiazgi w pracy (papier toaletowy, herbatę itp.) – to jeszcze nie powód, żeby zmieniać kodeks karny i definicję przywłaszczenia.
A więc zacznijmy jeszcze raz. Po co posyłamy dzieci do szkoły? Po to, by rosły szczęśliwe i uczyły się rozumieć i doceniać siebie; a na bazie tej świadomości umiały poszerzać swoje horyzonty i nabywać pożytecznych umiejętności. Jakie to mają być umiejętności? Podstawowe, wspólne dla wszystkich, jasne (posługiwanie się językiem ojczystym, rozumowanie logiczne, podstawy arytmetyki, podstawowa wiedza o otaczającym świecie, wrażliwość artystyczna, myślenie twórcze, działanie wspólnotowe i postawa prospołeczna). Poza tym – rozeznając wspólnie z nauczycielem swoje mocne strony – pogłębione „kursy” w wybranych dziedzinach ludzkiego poznania.
Po co to wszystko? Aby umiały określić swoją tożsamość i wybrać ścieżkę życia: czy to będzie dyplom uniwersytecki, czy zawód praktyczny, macierzyństwo, konsekracja kapłańska, czy też wszelkie realne połączenia tych możliwości.
Ale nade wszystko: szkoła powinna być jak kochająca matka. Według słów biskupa Rysia („Wiara z lewej, prawej i Bożej strony. Zapis drogi z ćwierćwiecza. WAM, 2014, str. 14) „dla matki jest oczywiste, że daje się dziecku to, czego potrzebuje, a nie to, na co zasługuje”. Czyli: nie narzucajmy naszych standardów, żeby oceniać, czy w ich realizacji zasłużyło na nagrodę czy też karę.
Przyjrzyjmy się uważnie, czego dziecku potrzeba i pospieszmy zaspokoić te potrzeby. Czyli: nie pokazujmy niskimi ocenami temu najsłabszemu, że przegrywa z tym bardziej uzdolnionym. Paradoksalnie, nawet, jeśli „zasłużyło” jedynie na trójczynę, kochająca matka da mu to, czego potrzebuje – okazję do odniesienia sukcesu na innym polu. Ale aby to było możliwe, trzeba rozluźnić gorset uniformizacji i standaryzacji.
Oto szkoła – kochająca matka. Ja sobie potrafię doskonale wyobrazić, jako owo idealistyczne i deklaratywne określenie przełożyć na praktykę. W kolejnych odcinkach bloga mogę się podjąć opisu. Bardziej jednak ciekawiłoby mnie, jak taką wizję zechcieliby realizować czytelnicy…