Sadźmy róże…
Niesamowite, jak trzymają się pamięci strzępy wdrukowane w przedpotopowych – z punktu widzenia jednostki – czasach. Oczywiście nie wszystkie; inaczej bylibyśmy chodzącymi podręcznikami, uginając się pod ciężarem wszystkich tych faktów, które nam, jako uczniom, sprzedawano za niezbędne dla naszego owocnego funkcjonowania w życiu dorosłym.
Dziękując nieuchronności biologii zapominania, że nie jestem w stanie przywołać wzoru na jakąkolwiek reakcję chemiczną ani przebiegu wojen peloponeskich – nie mogę się jednak nadziwić tym resztkom, które ostały się zalewowi niepamięci. Czemu akurat ten, a nie inny fakt? Czemu ta właśnie zwrotka? Czemu tak często wyskakuje na powierzchnię mojej świadomości apel Seweryna Goszczyńskiego:
„Sadźmy róże. Sadźmy róże! Długo jeszcze temu światu szumieć będą śnieżne burze –
sadźmy je przyszłemu latu…”
Na pewno częściowo dlatego, że w pełni się z nim zgadzam. Sadzić należy zawsze: sadzić nowe pomysły, choćby bez widoków na ich natychmiastową realizację. Sadzić nowe drzewa w obliczu powszechnej wycinki. Sadzić, czyli dawać nadzieję na to, że coś się odrodzi, urośnie, rozkrzewi. Może już nie ujrzym kwiatu – mówi Goszczyński – ale sadźmy je dla innych.
Praca nauczyciela to takie właśnie sadzenie. Każdy nauczyciel jest ogrodnikiem – niekoniecznie udanym, z powołania, szczęśliwym w swojej pracy, ale każdy nauczyciel zajmuje się sadzeniem dla przyszłości. Rzadko udaje się nauczycielom ujrzeć owoce tego sadzenia, to zdecydowanie minus tego zawodu. Zaś samo sadzenie bywa trudne, brudne i monotonne. Kto nie lubi sadzić, powinien zrezygnować. Reszta szkolnych ogrodników niech pamięta, że choćby nie widzieli kwiatu czy owoców, bo sadzonki powędrowały w szeroki świat, to te roślinki gdzieś tam są i rosną częściowo dzięki ich wysiłkom.
Właściwie nie o tym chciałam – zniosło mnie, jak to bywa, w osobistą dygresję. Chciałam o sadzeniu w dosłownym sensie. Chciałam o ogródkach przyszkolnych.
W angielskiej szkole Sands w ramach zajęć biologii uczniowie utrzymują warzywniak i sad. To zdecydowanie praktyczne podejście do edukacji, bo jeżeli uprawa im się udaje, posiłki szkolne są bardziej urozmaicone, a jeśli uczniowie przez niedbałość czy ignorancję zniszczą zbiory, jedzą na lunch same bułki z serem. Mowy nie ma o sałatkach, które wspaniale umie dosmaczać Candy. Nie ma co wyglądać owocowych deserów, babeczek z porzeczkami czy gruszkowego sorbetu (to popisowe dzieła Barnaby). Przeważnie jednak uprawa się udaje, z korzyścią dla szkolnych posiłków.
W polskich szkołach też można jeszcze natknąć się na ogródki. Cześć tych nauczycielom (lub nauczycielkom), którzy/które kontynuują dobre tradycje uczenia przez bezpośrednie doświadczenie! To one, a nie belfrzy zręcznie żonglujący kolejnymi ekranami na tablicy interaktywnej, stymulują autentyczną ciekawość świata. W dobie zapatrzenia w technologie komputerowe i tym podobne cudeńka, w dobie zapewnień, że dzięki TIK dzieciątka porosną na geniuszy, cześć tym tradycjonalist(k)om, czasami pogardzanym przez „nowoczesnych”. Cześć im, że zachęcają dzieciaki do sadzenia. I pielenia. I podlewania, i tych wszystkich żmudnych prac, które są potrzebne, by otrzymać marchewkę, truskawki albo hiacynty. Tu nie wystarczy kliknąć, by stworzyć oszałamiającą iluzję ogrodu w Power Poincie. Nie wolno ograniczyć się do szperania w Wikipedii, by zaimponować wiedzą (że nie swoją, cóż to szkodzi? Wielu utytułowanych akademików tak doszło do laurów…).
Chcę w tym miejscu zastrzec, że nie jestem wrogiem stosowania TIK w procesach edukacyjnych. Sama prowadziłam dwa zespoły uczniowskich Mistrzów Kodowania i potwierdzam korzystny wpływ na rozwój myślenia logicznego i na uruchamianie procesów transferu wiedzy w inne szkolne dziedziny. Zachęcam też uczniów do doskonalenia umiejętności prezentacji i rozróżniania wiarygodnych źródeł internetowych, bo to narzędzia niezbędne w dorosłym życiu wielu z nich. Jestem natomiast przeciwna bezrefleksyjnemu rozumowaniu typu: „jak wyposażymy każdą pracownię w tablicę interaktywną, to automatycznie poziom nauki podniesie się niebotycznie i wykształcimy przyszłych noblistów”. Najlepszą szkołą jest działanie wyrastające z autentycznej potrzeby, a cóż bardziej autentycznego, niż kwiaty wyhodowane własnymi rękami?
Chronologia roku szkolnego nie sprzyja ogródkom. Wtedy, kiedy trzeba najpilniej chodzić wokół upraw, dzieciaki odpoczywają na wakacjach, nauczyciele też mają prawo do urlopu. Entuzjaści edukacji przez pracę organiczną radzą z tym sobie na różne sposoby. Umawiają się na przykład z uczniami na dyżury, wszak nie wszyscy wyjeżdżają w tym samym czasie. Jakby się dobrze przyjrzeć, to właśnie w ten sposób realizują hasło wolontariatu. Czyli kilka celów pedagogicznych w jednym skromnym zamierzeniu ogrodniczym. Ogródki przyszkolne mogą być ujęte w formalne ramy projektów edukacyjnych, skoro już żyjemy w takiej epoce, że niemal każde tchnienie chcemy formalnie opisywać w sprawozdawczości i obiektywnie rozliczać.
Ciekawe są losy plonów – większość jest rozdzielana między młodocianych ogrodników, bardzo rzadko korzysta z nich szkolna społeczność. Stołówki szkolne, ujęte w sztywne gorsety sanepidowskie, właściwie nie mogą korzystać z truskawek przyniesionych przez uczniów, by wrzucić do galaretki legalnie zakupionej w sklepie spożywczym. W galaretce roi się od „aromatów identycznych z naturalnymi”, dopuszczonych do spożycia przez dzieci, ale nie powinna ona zawierać całkowicie naturalnych owoców, przyniesionych z grządki. Cześć tym rozsądnym kucharkom, które wzruszają ramionami i korzystają z darów natury i uczniowskiej pracy!
Słowa te piszę w pierwszym dniu wiosny. W niektórych szkołach prace w ogródkach trwają już od kilku tygodni, zgodnie z dobrymi tradycjami ogrodniczej sztuki. W większość jednak osobistą styczność uczniów z zieloną naturą – w najlepszym wypadku – zaspokaja podlewanie kaktusów w doniczce.
Być może lektura niniejszego bloga zachęci dyrektorów, by część boiska odgrodzić z przeznaczeniem na grządki i zainicjować wieloletni projekt edukacyjno-ochotniczo-konsumpcyjny. Jeżeli założenie ogródka szkolnego jest z jakichś względów nierealnym zamierzeniem, zachęcam do zasadzenia choćby jednego drzewa i/lub – najlepiej „i” jakiegoś różanego krzaczka. Pomyśleć tylko, że emerytowany nauczyciel mógłby za kilka lat udać się na spacer w okolice dawnej szkoły, odpocząć pod cieniem wiązu (buka, klonu, brzozy), wdychając słodki aromat kwiecia. Kto by nie chciał…