Rozpoczynając pisanie tego bloga zakładałam, że nie będzie w nim nic o polityce i dotrzymam słowa, chociaż wspomnę o tym, co się obecnie dzieje wokół edukacji. Nie ma co zresztą udawać, od ponad roku kwestie dotyczące oświaty wyszły niemal na prowadzenie w rankingu preferowanych tematów. Tradycyjne „nocne Polaków rozmowy” będą więc dotyczyć zasadności likwidowania gimnazjów (bo dla większości ludzi do tego właśnie sprowadzają się wprowadzane przez rząd zmiany). Słusznie, bardzo się cieszę, że naród zauważył, jak ważna dla nas jest odpowiedniej jakości edukacja. Gorzej, że jak w rozmowach o medycynie, każdy Polak jest ekspertem; z drugiej strony, skoro problem edukacji (tak, jak opieki zdrowotnej) każdego dotyczy, bezpośrednio lub pośrednio, nie wolno stać na stanowisku, że dyskusja będzie zastrzeżona wyłącznie dla posiadaczy dyplomów uniwersyteckich z zakresu pedagogiki.
W oficjalnych dogmatach nie mówi się wiele o zwiększeniu partnerstwa szkoły i rodziców, czy też o konieczności wspierania wszelkich działań, które będę skierowane na budowanie właściwych relacji między rodzicami i nauczycielami. Szkoda, bo właśnie dlatego zahaczyłam o bieżące biuletyny, żeby zwrócić uwagę, że chyba po raz pierwszy rodzice zaczęli zajmować stanowisko i domagać się uczestnictwa w procesach podejmowania decyzji o kształcie szkolnictwa. Nie jest to ruch pod jednym poręcznym hasłem, animowany przez pojedynczych osobników, którzy prowadzą kampanię na rzecz jednego, niekoniecznie prawdziwego, za to fachowo „umedialnionego” hasła ratowania dzieci przed edukacją. Tym razem mamy do czynienia z wieloma grupami rodziców, którzy zorientowali się, że ich głosu nikt z decydentów nie chce słuchać, jeśli nie popierają oficjalnych dekretów, a jednak mówią, i to mówią coraz głośniej. Oni już wiedzą, że edukacja bywa przedmiotem politycznej manipulacji. Potrzebne są też głosy tych, którzy krytykując poszczególne placówki szkolne mają nadzieję, że proponowane zmiany uleczą niedomogi, przez które cierpią ich dzieci (inna sprawa, że zapewne nie uleczą, ale w ten tok myślenia wchodzić tutaj nie będę, bo ma być bez polityki).
Tak więc mamy rodziców, którzy biorą w swoje ręce odpowiedzialność za stan oświaty. Oby raz rozpoczęty proces nie zakończył się nigdy, bo takich rodziców potrzeba polskim szkołom jak kani dżdżu. Co robić z uruchomionym potencjałem? Edukacyjna zawierucha, na gorsze czy lepsze odmieniająca właśnie strukturę szkół, niebawem się skończy (gorzej czy lepiej…). Czy w obszarze relacji szkoły i rodziców wszystko zostanie, jak było, czyli w niektórych szkołach gorzej, w innych lepiej? Czy rodzice zechcą decydować?
Tu się zdeklaruję: nie jestem zwolenniczką, by rodzice „decydowali”. Mają prawo oczekiwać, że edukacją ich dzieci zajmą się fachowcy, a szkoła będzie tak przez owych fachowców prowadzona, by promieniować przyjazną i wychowawczo owocną atmosferą. Optuję za współdecydowaniem, w każdym obszarze, z wyborem podręczników włącznie – aczkolwiek w rozmaitych kwestiach powinna się liczyć ekspertyza (rodzice powinni oczekiwać od nauczyciela wyjaśnienia, co stanowi o zaletach danego podręcznika; ostatecznie u lekarza raczej nie dyktuję mu specyfików, na jakie ma wypisać receptę). Będę przestrzegać przed rodzicami, którzy domagają się od nauczycieli konkretnych metod nauczania, bo czerpiąc z własnych wspomnień będą „hamulcowymi”. Sama padłam ofiarą: po roku pracy z pierwszaczkami (a kwalifikacje do nauczania maluchów języka obcego mam odpowiednie, jako absolwentka specjalnego kursu organizowanego ongiś przez British Council, na którym m.in. wbijano nam do głowy, jak ważne są metody aktywizujące i ograniczenie pracy z podręcznikiem) dowiedziałam się o anonimowym oskarżeniu, że nie powinnam uczyć dzieci, bo „przerobiłam zaledwie dwadzieścia procent podręcznika”. Jako, że to był anonim, nie zareagowałam, czego dzisiaj żałuję, jako że pośrednio w wyniku tej kampanii straciłam pracę.
Oczywiście mam żal, ale czy mam pretensję? Otóż nie. Skarżący się rodzic sam był ofiarą niezawinionej przez siebie ignorancji. Nikt z odpowiedzialnych za polską oświatę nie zajmuje się bowiem misją zorganizowania systemu informowania rodziców, na przykład o odkryciach współczesnej pedagogiki i wynikających z nich nowych metodach nauczania. Częściej mówimy o konieczności szkolenia nauczycieli, jak sprawnie, kulturalnie i skutecznie inicjować i prowadzić kontakty z rodzicami; inna sprawa, czy dużo się w tym obszarze robi? Przeglądam ofertę ośrodków nauczycielskiego doskonalenia zawodowego, ale tylko wyjątkowo trafiam podobne zajęcia. Niemożliwe, by brakowało nam świadomości tej potrzeby. Czemu więc jej nie zaspokajamy? Sądzę, że rodzice, którzy ostatnio nauczyli się brać odpowiedzialność w swoje ręce, mogliby zgłaszać żądanie zorganizowania takich szkoleń – pisać do kuratoriów, nachodzić burmistrzów i radnych.
Aha! To nie wszystko. Szkolenia można odfajkować, rozdać dyplomy, zapłacić prowadzącemu, po czym wszystko toczy się mniej więcej po staremu. Ja proponuję, by w ramach naprawdę dobrej zmiany wprowadzić systemową nowinkę. A myśl ta wpadła mi do głowy, gdy słuchałam radiowych debat edukacyjnych i zorientowałam się, że większość rodziców, przyklaskujących likwidacji gimnazjów, uzasadnia swoje stanowisko jednostkowymi skargami pod adresem czy to konkretnej szkoły, czy pojedynczego nauczyciela. Co naprawdę powinni otrzymać tacy rodzice, zamiast ogólnokrajowych rewolucji? Mogliby na przykład w dniu, kiedy po raz pierwszy prowadzą dziecko do szkoły, odebrać od wychowawcy informację, że gmina zatrudnia „rzecznika rodziców”. To byłby człowiek, którego rola polegałaby nie tylko na informowaniu rodziców o kwestiach prawnych i na praktycznych mediacjach w konkretnych konfliktach. Rozszerzeniem (a nawet największym sensem) jego zadań byłaby rola „metodyka rodzicielskiego”, organizatora szkoleń dla rodziców albo wspólnych warsztatów dla rodziców i nauczycieli. Innymi słowy – osoba, która na poziomie bezpośrednio dostępnym wspierałaby zarówno rodziców, jak i szkoły w nawiązywaniu i utrzymywaniu nie tylko poprawnych, ale wręcz przyjacielskich relacji.
Ten wpis dedykuję wszystkim moim przyjaciołom, którzy będąc rodzicami, ciotkami i dziadkami dzisiejszych uczniów chcą brać współodpowiedzialność za kształt polskiej oświaty.