Edyta Detz
Kreda i tablica czy smartfon i YouTube? O rozwoju technologii i konieczności wykorzystywania jej w szkole rozmawiamy z dr. Tomaszem Tokarzem
„Smartfony to ogromna szansa na nowe, inspirujące sposoby kształcenia”
Edyta Detz: Kiedy powiedziałam mojemu 12-letniemu synowi, że będę z Panem rozmawiać na temat wykorzystania YouTube’a podczas lekcji, stwierdził, że w jego szkole to nie przejdzie. Obawiam się, że to nie przejdzie w większości szkół. Jak Pan myśli, z czego wynikają te obawy?
dr Tomasz Tokarz: Przede wszystkim chodzi o lęk przed nowym i nieznanym. Cyfrowa rewolucja (której symbolem jest wyszukiwarka Google’a, smartfon czy właśnie YouTube) zmienia sposób uczenia się. Zanika model edukacji oparty na autorytecie eksperta. Wiedzy szukamy na własną rękę, w sieci. Oczywiście nasi poprzednicy też tego próbowali, ale to my dysponujemy realnymi narzędziami. Prawie każdy z nas ma w kieszeni czy torebce małe urządzenie, które zapewnia dostęp do niewyobrażalnych jeszcze 30 lat temu zasobów. Zmiana technologiczna idzie w parze z modyfikacją relacji nauczyciel–uczeń. Nie wszyscy są na to gotowi. Ale jeśli tego nie zaakceptujemy, to szkoła będzie coraz bardziej oddalać się od codziennych doświadczeń młodych ludzi. W efekcie ci coraz mocniej będą się opierać za pomocą różnych strategii obronnych, a nauczyciele, nie wiedząc, jak temu przeciwdziałać, będą coraz bardziej sfrustrowani.
Wracając do YouTube’a. To dzisiaj prawdziwa kopalnia informacji. Ogromne repozytorium przydatnych treści. Można tu znaleźć wykłady, reportaże, przewodniki, tutoriale, animacje. Wielu edukatorów prezentuje na YouTubie naprawdę wartościowe filmy – także z obszaru tzw. wiedzy akademickiej. Warto wspomnieć chociażby o kanałach: Historia na szybko, Ogarnij chemię z Panem Belfrem czy Pi-stacja matematyka. Sam – dzięki materiałom zamieszczonym w sieci – zdobyłem wiele przydatnych umiejętności. Nauczyłem się montować filmy, tworzyć treści na bloga, robić przydatne ikonografiki na lekcje i zajęcia. Okopanie się na pozycjach tablicy i ławek nie ma sensu. Zamiast tego można po prostu uczyć młodzież sensownego korzystania z YouTube’a, tworzyć z młodzieżą filmy edukacyjne, a nawet założyć klasowy kanał jako platformę dla twórczości uczniów. Warto zainteresować się tym, co tak fascynuje młodych, i przekuć to na wartość edukacyjną.
Wielu młodych ludzi jest wręcz uzależnionych od telefonów. Smartfon bardzo często zastępuje inne formy komunikacji, kontakty z rówieśnikami i rodzicami. We Francji od września tego roku zdecydowano się wprowadzić całkowity zakaz korzystania z telefonów w szkole przez uczniów poniżej 15. roku życia. Tymczasem Pan przekonuje, że smartfon to przydatne narzędzie.
Smartfon to przecież nie jest po prostu telefon, a przynajmniej nie tylko telefon. To urządzenie wielofunkcyjne. To przenośny aparat, dyktafon, kamera, GPS, kompas, notatnik, radio, nadajnik treści, komunikator, tłumacz, czytnik książek i czasopism, skaner, kalkulator, kalendarz, latarka, karta płatnicza, poziomica, miernik odległości, maszyna do gier itd. Mam wrażenie, że nie rozumiemy, z czym mamy do czynienia. Boimy się smartfonów, bo widzimy je tylko przez pryzmat bezwartościowych (oczywiście z określonej perspektywy) aktywności (typowym obiektem do bicia są gry). Tymczasem to niezwykłe, wielowymiarowe urządzenia, które zapewniają nam dostęp do niezliczonych danych, filmów edukacyjnych, opracowań. Ułatwiają kontakt z ludźmi na całym świecie, pozwalają tworzyć i poznawać dzieła innych.
Gdybym miał wskazać wzorzec edukacji idealnej, to pewnie rysowałby się następująco: inspirujące spotkania na świeżym powietrzu, w parku, lesie, ogrodzie, ale także w muzeach czy centrach techniki, gdzie mniejsi i więksi ludzie wspólnie eksplorują świat i tworzą oryginalne rzeczy. Oczywiście dzisiaj to nie wystarczy. Uczestnicy tej rozwojowej przygody muszą mieć stały dostęp do encyklopedii, słowników, aparatów, kamer, dyktafonów, monitorów, narzędzi do tworzenia muzyki, grafik i tekstów, do rejestracji i transmisji na żywo itd. Kiedyś taka aparatura wymagałaby sporych nakładów. Trzeba by ją było wozić ciężarówkami. Dzisiaj kosztuje kilkaset złotych i możemy ją zmieścić w dłoni. To dziwne, że nie wykorzystujemy jej potencjału w szkole.
A co z zagrożeniami?
Jeśli rozmawiamy o zagrożeniach, to konkretnie o czym? Która z wielu funkcji smartfona jest groźna? Jeśli ktoś używa go jako czytnik, GPS czy komunikator, to wyrządza sobie szkodę? Równie dobrze można dowodzić, że radio jest niebezpieczne, bo słuchanie go (na full) grozi uszkodzeniem słuchu. Co więcej, pogrążenie się w audycjach może wiązać się z unikaniem kontaktów społecznych. Problemem nie jest przecież samo używanie tego rodzaju sprzętów, lecz to, w jaki sposób i do czego się je stosuje. Można robić sweet focie czy grać w strzelanki i można eksplorować zasoby bibliotek lub tworzyć własne projekty naukowe. Dlaczego uczniowie nie mają robić blogów na lekcjach? Układać (za pomocą specjalnych programów) zagadek dla kolegów i koleżanek? Projektować gier edukacyjnych?
Smartfon, mimo swej niezwykłości, to tylko pudełko z aplikacjami. To my wybieramy, w jaki sposób je wykorzystujemy. Nie mówimy przecież o uzależnieniu od samochodu czy lodówki, a używamy tych przedmiotów codziennie. Można natomiast uzależnić się np. od szybkiej jazdy czy jedzenia. Podobnie można uzależnić od pewnych form wykorzystywania smartfona. I nad tym na pewno warto pracować.
A jeśli chodzi o relacje, to mam inne obserwacje na ten temat. Kiedy przyjrzymy się, do jakich celów młodzi wykorzystują smartfony, to okaże się, że chodzi właśnie o komunikację, o nawiązywanie kontaktu, o budowanie relacji. Smartfon umożliwia natychmiastowy kontakt z osobami znajdującymi się w różnych miejscach. Kiedyś należało udać się w długą podróż, aby z kimś porozmawiać. Dziś mamy do dyspozycji czaty. Z jakich powodów mielibyśmy uznać, że to z założeniu gorsza forma kontaktu niż np. list?
W takim razie jak wykorzystywać smarfony w edukacji?
Trzeba po prostu odważyć się ich użyć. Wcześniej trochę poczytać, obejrzeć kilka videoblogów, tutoriali na YouTubie. W sieci jest mnóstwo informacji na temat sensownego wykorzystania smartfonów. Można za ich pomocą tworzyć samosprawdzające się testy, projektować gry, grafiki, nagrywać i montować filmy, zarządzać projektami, odbywać wirtualne wycieczki po układzie planetarnym czy Akropolu. Nie musimy tego robić cały czas. Ale od czasu do czasu warto wykorzystać możliwości, jakie dają.
Kiedy pokazałem moim uczniom kilka ciekawych aplikacji (do robienia quizów, montowania filmów, obróbki grafiki), zauważyłem, że potem w wolnej chwili, zamiast odpalać strzelankę, rozwiązują testy (albo sami je robią dla kolegów) lub tworzą plakaty. Mam czasem wrażenie, że klikali co popadnie tylko dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co innego mogliby robić. Dlatego widzę edukację medialną bardziej w kategoriach spotkania nauczycieli i uczniów, wzajemnej wymiany, wsparcia eksperta, który przetestował różne urządzenia, programy i może podpowiedzieć, doradzić, wskazać rozwiązania.
W Polsce w wielu szkołach wprowadzono zakaz korzystania z telefonów. A jeśli nawet można z nich korzystać, to zwykle działania uczniów ograniczają się do wyszukania informacji w internecie. Taka forma nie satysfakcjonuje żadnej ze stron. Jak można to zmienić?
Nie jestem entuzjastą wprowadzania nowych technologii za wszelką cenę, dla samego wprowadzania. Czasem jest to robione kompletnie bez sensu, bez wizji, bez rzeczywistego rozpoznania potrzeb. Ot, kupuje się tablice i komputery, które potem obrastają kurzem, bo brakuje pomysłów na ich wykorzystanie. Odwiedzałem szkoły, w których stały świetne urządzenia (np. drukarki 3D), ale nikt nie wiedział, do czego i jak można ich użyć. To marnotrawstwo środków. Część nauczycieli wykorzystuje nowe urządzenia w zupełnie stary sposób. Smartfony czy tablety traktują tak jak dawne tablice do pisania czy monitory. Używają ich wyłącznie jako wsparcie dla jednokierunkowego przekazu treści – do prezentacji tekstu czy transmisji filmu.
Nie chodzi również o to, by za pomocą technologii mobilnych łatwiej sterować zachowaniami uczniów, skuteczniej nimi manipulować. Nie chodzi o to, by wspierały tradycyjny system nauczania, oparty na poleceniach i instrukcjach, gdzie nauczyciel precyzyjnie kontroluje całą lekcję, gdzie uczniowie osadzeni są w roli biernych odbiorców treści, gdzie wszyscy robią to samo, ale tym razem z wykorzystaniem multimediów. Smartfony to ogromna szansa na nowe, inspirujące sposoby kształcenia. Ale można je także wykorzystać do wzmocnienia opresyjnego systemu. Wystarczy zmusić uczniów, by na przydzielonym sprzęcie wykonywali zadania zlecone przez nauczyciela, w ławkach, w klasie, w bezruchu. Wyobraźmy sobie taką lekcję: „Wyciągnijcie swoje smartfony, odpalcie aplikację X i wykonajcie polecenie wyświetlone na ekranie”. Oczywiście nie do tego powinniśmy dążyć. Technologia ma służyć uczniom, ma wspierać ich rozwój. Zatem jej wdrażanie winno być zawsze poprzedzone pytaniami: Po co to robimy? Jaka intencja się za tym kryje? Co chcemy osiągnąć?
W internecie można znaleźć wyniki najnowszych badań, rzetelne opracowania danego zagadnienia, ale niestety nie tylko. Jak uczyć uczniów weryfikowania wyszukiwanych informacji oraz wykorzystywania ich do rozwiązywania problemów?
To oczywiście problem. W internecie jest wiele bzdur. Żyjemy w czasach informacyjnego chaosu. Musimy przygotować dzieci do tego, by potrafiły samodzielnie rozpoznawać fałsz i umieć szukać wiarygodnych informacji. Ale to powinno odbywać się właśnie za pomocą nowych technologii. Właśnie dlatego, że największym wyzwaniem jest dzisiaj radzenie sobie z ogromną ilością treści w internecie, sensowny program rozwoju krytycznego myślenia powinien być oparty o zasoby sieciowe, z wykorzystaniem narzędzi cyfrowych, za pomocą preferowanych przez uczniów form aktywności i sposobów komunikowania się oraz dotyczący treści, które ich interesują. Dopiero wtedy można założyć, że nauczą się czegoś naprawdę przydatnego.
Istotne jest przeformułowanie całego systemu kształcenia, tak by uczniowie stali się odkrywcami i twórcami, wykorzystując materiały zdobyte na własną rękę. W takim modelu uczniowie wyznaczają sobie cele (w ramach podstawy programowej) i osiągają je. Nauczyciel ogranicza się do roli doradcy oraz ewaluatora (jego ważnymi zadaniami pozostają koordynacja pracy ucznia i udzielanie informacji zwrotnej). Odchodzimy tym samym od prostego transferu wiedzy na rzecz rozwijania umiejętności samodzielnej pracy indywidualnej i zespołowej.
Przywykliśmy, że z komputera, internetu uczniowie korzystają na informatyce, a na pozostałych lekcjach są tablica, kreda, podręcznik. Pan udowadnia, że można inaczej. Jak najlepiej korzystać z multimediów i cyfrowego dobrodziejstwa?
Informatyka kojarzy się z zajęciami z komputerem. Tymczasem to przede wszystkim nauka o zdobywaniu i przetwarzaniu informacji. Swego rodzaju nauka pomocnicza wobec pozostałych. Tutaj uczeń powinien nauczyć się, jak krytycznie analizować dane, interpretować je i budować z nich większe całości. Ta wiedza ma mu pomóc na innych przedmiotach. Ale trudno, by mu pomogła, skoro nie może na nich samodzielnie zdobywać i przetwarzać informacji. Bo jest zakaz używania podstawowych narzędzi do tego przeznaczonych.
Technologie informacyjno-komunikacyjne powinny stanowić integralny element nauczania na wszystkich przedmiotach. Według mnie w niebyt powinny odejść tradycyjne pracownie multimedialne. Mogłyby je zastąpić po prostu smartfony i laptopy, połączone z siecią (i w sieć), korzystające z bezpłatnych rozwiązań chmurowych. Ich dostępność powinna być możliwa na każdym z przedmiotów, na każdym etapie edukacji. Jestem zwolennikiem zasady BYOD, czyli pracy na własnych urządzeniach. Oczywiście pojawią się głosy, że nie każdego ucznia stać na taki sprzęt. Jednak po pierwsze – nie są to koszty znaczne. Za 400 zł można kupić nowy smartfon o zupełnie zadowalających osiągach (używane są jeszcze tańsze). Co więcej, dostępność będzie szybko rosła. Być może za kilka miesięcy będziemy je dostawać za darmo jako bonus przy zakupie innych usług. Po drugie, uczniowie mogą pracować w parach czy grupach, wspólnie korzystając z jednego urządzenia.
Tym, co najbardziej utrudnia pracę, jest kiepski internet. W większości szkół, w którym przeprowadzałem szkolenia, działał on słabo. Nauczyciele sami deklarują, że rezygnują ze stosowania multimediów, bo złapanie dobrego połączenia to droga przez mękę. To ogromnie frustrujące, kiedy grupa czeka na lekcję, a nauczyciel nie może połączyć się z wi-fi.
Myślę, że nauczyciele, zwłaszcza ci z wieloletnim stażem, obawiają się konfrontacji. Uczniowie są z wszelkimi nowinkami na bieżąco, a oni niekoniecznie. Może się okazać, że uczeń wie lepiej. Jak wyjść z twarzą z takiej sytuacji?
To chyba najbardziej znacząca konsekwencja edukacyjnej rewolucji. Cyfryzacja nie jest wszakże wartością samą w sobie. Samo wyposażenie klasy w laptopy nie jest żadnym kluczem do sukcesu, jeśli uczeń nie potrafi ich sensownie używać. Powiedzmy sobie jasno – żaden sprzęt nie zastąpi dobrego nauczyciela, refleksyjnego, empatycznego, rozumiejącego uczniów, otwartego na nich głosy, stojącego po ich stronie, posiadającego szerokie horyzonty. Prawdziwy rozwój odbywa się przez interakcje. Jeśli nauczyciele i uczniowie lubią i szanują się nawzajem, edukacja będzie przebiegać sprawnie. W takich okolicznościach komputery czy tablety staną się jedynie przydatnym dodatkiem do fascynującej przygody z wiedzą, technicznym wsparciem na drodze do poznania siebie i otaczającego świata.
A co do wyjścia z twarzą… Myślę, że dla uczniów to bardzo cenne doświadczenie – okazać się bardziej kompetentnym od nauczyciela. Zastosowanie nowych technologii w szkole to, według mnie, jeden z najlepszych sposobów na upodmiotowienie uczniów. Mogą choć przez chwilę wejść w rolę znawców. Często mają poczucie, że kompetencje, które posiadają, są lekceważone. Że ich biegłość w obsłudze smartfonów i aplikacji nie ma dla nikogo znaczenia. Ich zainteresowania są piętnowane. Zarzuca im się lenistwo i brak motywacji. Tymczasem posiadają zasoby, którymi chcą się pochwalić. Bardzo chętnie dzielą się wiedzą z obszaru, w którym czują się mocni. Chcą, by ktoś potraktował ich pasje poważnie. Wystarczy to zauważyć i docenić. I schować swoje ego do kieszeni.
W czym upatruje Pan problem, jeśli chodzi o brak otwartości nauczycieli na nowe technologie? W ich niezrozumieniu czy w wadliwym, przestarzałym już systemie kształcenia pedagogów? Jakie widzi Pan rozwiązania tej sytuacji?
Problem jest złożony. Paradoksalnie nie chodzi o samą technologię, lecz o dominację przestarzałego modelu kształcenia. Jedną z blokad utrudniających wprowadzanie nowych technologii jest przekonanie, że nauczyciel powinien w pełni kontrolować aktywność uczniów przez cały czas trwania lekcji. W konsekwencji odrzucają smartfony, uważając (częściowo słusznie zresztą), że urządzenie to mocno ogranicza kontrolę albo wręcz ją uniemożliwia. Nauczyciele przyzwyczajeni są do hierarchicznego sposobu komunikowania. Dla pewnej części funkcja, jaką sprawują, jest kompensacją marzeń o władzy. O systemie przygotowania do zawodu można napisać tomy. W przypadku edukacji wczesnoszkolnej jeszcze jakoś on funkcjonuje, jeśli chodzi o etapy wyższe – nadaje się do natychmiastowej wymiany.
Niektórzy nauczyciele podążają z duchem czasu, prowadzą blogi, zakładają kanały na YouTubie. Filmiki Pana Belfra mają po kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń. Jak w tej wirtualnej rzeczywistości mają odnaleźć się nauczyciele, którzy preferują tradycyjne metody nauczania?
Szkoła jest przede wszystkim dla ucznia. I to nauczyciel powinien dostosować się do sposobów tworzenia i przetwarzania informacji przez dziecko czy nastolatka. Szczególnie nauczyciele powinni być tą najbardziej aktywną grupą społeczną, otwartą na zmianę i gotową do wykorzystania jej dla dobra ucznia. Kiedy słyszę: „Ja tak uczyłam 20 lat i nie będę nic zmieniać”, pojawia mi się w głowie pytanie: to po co tu jesteś? Jak możesz uczyć innych, skoro nie masz nawet odrobiny ochoty nauczyć się czegoś nowego? Nie chodzi przecież o to, by nagle zmienić zupełnie swój styl pracy. Ale może uda się go uzupełnić o nowe elementy? Może się okaże, że dzięki temu nauczyciel sam zacznie bawić się nowymi technologiami i znajdzie lepszy kontakt z uczniami. Byłem już świadkiem tego, jak oporni nauczyciele odkrywali aplikacje, od których potem nie potrafili się oderwać.
Wkrótce koniec roku szkolnego. Pierwszego roku od momentu wprowadzenia reformy edukacji. Jak ocenia Pan ten rok? Jakie widzi Pan plusy i minusy reformy? Co koniecznie wymaga poprawy i zmiany?
Ciężko wypowiadać mi się o reformie, która nie jest żadną reformą. Przecież poza podziałem na etapy kształcenia niewiele się zmienia. Ani sposób uczenia, ani funkcjonowanie systemu. Tym, co przewija się jako deklarowana intencja, jest zwiększenie wymagań wobec uczniów. Oczywiście warto stawiać uczniom wyzwania, ale warto też zadbać, aby były one sensowne (powiązane ze światem, jaki nas otacza) i wynikały z naturalnego biegu szkolnego życia. Nie chodzi o to, by było ciężej w ramach dominującego wzorca podawczo-testowego. Nie o to, by uczniom wtłaczać jeszcze więcej informacji do głowy i karać ich za to, że ich mózgi nie przyswajają danych, których przydatności nie pojmują. Taka sytuacja doprowadzi jedynie do wzrostu presji dyrektorów na nauczycieli, rodziców na uczniów, co zaowocuje większą frustracją.
Nie zamierzam mocno bronić obowiązującego po 1999 r. modelu kształcenia (ma on wiele wad), niemniej recepta zaproponowana przez ministerstwo nie odpowiada na kluczowe wyzwania – jest próbą cofnięcia polskiej szkoły do mitycznych czasów, kiedy uczniowie byli zdyscyplinowani i pilnie się uczyli. To iluzja. Trzeba iść w inną stronę. Wiemy, jak efektywna potrafi być edukacja, kiedy znikają przymus, opresja, uczenie pod testy. Pokazują to młodzi ludzie działający w Klubach Młodego Odkrywcy, Esero, Odysei Umysłu, DI. Wiemy, jak inspirujące może być towarzystwo mądrych, refleksyjnych dorosłych, szanujących i lubiących uczniów. Pokazują to dzisiaj nie tylko szkoły alternatywne, ale także publiczne wiejskie szkoły (jak podstawówki w Radowie Małym czy Okunicy).
Wiemy, co robić i jak. Wiem, co służy naszym dzieciom, a co nie. Dlaczego zatem wciąż kurczowo tkwimy w modelu szkoły wymyślonym 200 lat temu na potrzeby biurokratycznego państwa, szkoły mającej w zamierzeniu dostarczać zdyscyplinowanych urzędników i robotników? Są różne drogi do sukcesu, różne szlaki prowadzące do spełnienia, różne talenty, które można rozwijać. Mamy różne pasje, potrzeby i pragnienia. Reforma edukacji u progu trzeciego tysiąclecia winna wreszcie uwzględnić tę oczywistość, zamiast traktować szkoły jak fabryki, których celem jest zwiększenie efektywności produkcji ujednoliconego materiału ludzkiego
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Edyta Detz
dr Tomasz Tokarz
Doktor nauk humanistycznych, wykładowca akademicki, mediator, trener kompetencji społecznych. Badacz i działacz edukacyjny. Koordynator merytoryczny w NAVIGO – Centrum Innowacyjnej Edukacji. Nauczyciel w alternatywnych szkołach. Jego pasją jest pisanie o nowoczesnym obliczu edukacji i rozwoju osobistym.
Artykuł pochodzi z miesięcznika: „Sygnał. Magazyn wychowawcy” Czerwiec 2018 r.