Kiedy w niedzielny wieczór poproszono mnie o zdanie w kwestii tzw. prac domowych, czyli zadawanych dziecku do zrealizowania poza czasem zajęć szkolnych, przyszło mi do głowy pytanie: ile dzieci siedzi w tej chwili nad lekcjami? Jasne, że nie dostałam na nie odpowiedzi, ale śmiem przypuszczać, że co najmniej trzydzieści procent słuchających spojrzało na swoje skarby, zgarbione nad zeszytami. Tak, wiem, teoretycznie powinny to załatwić w dni robocze; jak radzą nauczyciele (wiem, bo sama to wielokrotnie robiłam), najlepiej po powrocie ze szkoły zjeść posiłek (pożywny, ale niezbyt ciężki), odpocząć uczciwie (pytanie, czy lepszy ruch, czy muzyka, musimy odłożyć do czasu konsultacji ze specjalistą), następnie usiąść przy biureczku i zabrać się do roboty. Odrabiamy to, co zostało dzisiaj zadane, potem powtarzamy materiał do zapowiedzianych sprawdzianów i klasówek, a potem pakujemy plecak na następny dzień i z czystym sumieniem wybiegamy na podwórko do kolegów… tylko że koledzy już śpią, bo właśnie wybija północ; w wersji bardziej realistycznej odpalamy kompa i śledzimy nocne życie na forach społecznościowych.

No, dobrze, zatrzymajmy się na chwili, gdy zadowolone z siebie dziecko odkłada książki. Żeby miało szansę jeszcze skorzystać z życia, należałoby zobowiązać nauczycieli, by koordynowali swoje zamiłowanie do „niesienia kaganka oświaty”: jeżeli matematyczka zapowiada klasówkę, pozostali nauczyciele powstrzymują się od zadawania prac domowych… jeżeli polonista chce zlecić uczniom napisanie wypracowania, koledzy albo w ogóle nic nie zadają, albo jakieś drobnostki na pięć minut… można to przy odrobinie wyobraźni sprawnie zorganizować: giełda w pokoju nauczycielskim, wpisy na wielkiej tablicy, proszę o kolejne pomysły, z pewnością będzie ich dużo. Ponoć powinniśmy uczyć nasze dzieci współpracy, no, to nauczmy się najpierw sami między sobą porozumiewać i współpracować dla dobra dziecka, które wraca ze szkoły z perspektywą czterech obszernych zadań i powtórki trzech rozdziałów do klasówki.

To jeszcze nie koniec, bo nawet przy zapewnieniu dzieciom tej minimalnej szansy „na wejściu” musimy sobie zdać sprawę, że gdybyśmy żyli w idealnym świecie, to może faktycznie uczniowie siadaliby do lekcji domowych grzecznie, wedle podanego wyżej przepisu… ale dzieci mają to do siebie, że raczej jeszcze nie umieją zarządzać czasem. To trudna sztuka, do której ich mózgi po prostu jeszcze nie dojrzały. Owszem, zakładamy, że rodzice pomogą, zadbają, przypilnują. Rzecz w tym, że wielu dorosłych też nie umie zarządzać czasem. Niektórzy, dostrzegając, jak ważna jest ta umiejętność w życiu zawodowym, uczą się jej na specjalnych kursach! Nie wiem tylko, czy ich trenerzy wspominają, że należy nieco świeżo wyuczonej umiejętności poświęcić na wsparcie dziecka w organizowaniu swojego czasu.

I to jest szalenie ważny punkt: w jakim stopniu zadając prace domowe pogłębiamy nierówności edukacyjne dzieci, których środowisko rodzinne nie jest w stanie otoczyć taką opieką. Tak się zaś składa, że problem braku „dopilnowania” dotyka często dzieci ze środowisk defaworyzowanych, a więc jednocześnie ubogich w bodźce stymulujące rozwój poznawczy. W ten sposób poczciwe intencje nauczyciela („słabszy uczeń ma szanse popracować w domu, utrwalić to, czego nie zapamiętał w czasie lekcji”) stają się pułapką. Pomijam oczywistą, niestety często ignorowaną okoliczność: dzieci, które naprawdę potrzebują więcej czasu, by opanować tzw. „materiał”, nierzadko wychodzą z lekcji bez dostatecznego zrozumienia tegoż. I jak tu w domu robić zadania na ułamki, skoro ni w ząb się nie pojmuje, co oznacza ta kreseczka dzieląca dwie cyfry? Można sobie co najwyżej wbijać do głowy jakieś informacje pozbawione znaczenia, ale idę o zakład, że wylecą z niej jeszcze przed kolejną lekcją. No, ostatecznie można by zamiast uczenia się na bieżąco, wstać o czwartej rano w dzień zapowiedzianej powtórki w raczej nierealna wizja.

Czy to znaczy, że jestem przeciwniczką prac domowych? Nie. Kłopot tylko w tym, że w tej bardzo powszechnej dyskusji mamy wiele definicji. Czym innym są proste zadania utrwalające albo tzw. ćwiczenia biegłości: ale na te ostatnie nie starczy pięć minut; w utrwalaniu materiału też, jeśli ktoś nie ma doskonałej pamięci, jest skazany na wielokrotne powtórzenia. Zresztą badania psychologii poznawczej dawno dowiodły, że taki materiał zapominamy – w kilka tygodni nawet do osiemdziesięciu procent, jeśli go wciąż na okrągło nie powtarzamy…

Więcej sensu mają duże projekty badawcze, które wyzwalają impuls twórczy. Tak, to zupełnie inna kwestia. Ale czy takie wyzwania powinny być obowiązkowe? Jeśli nie lubię przedmiotu, to nie będzie radości a wtedy też nie będzie impulsu twórczego. Raczej więc projekty, które wynikają z negocjowania tematyki z uczniami, jeśli już koniecznie mają objąć wszystkich. Realizacja rozłożona w czasie, nauczyciel monitorujący postępy prac w ciągu kilku tygodni. To – poza wszystkim – doskonała szkoła życia, uczy planowania, owego właśnie zarządzania czasem, rozwiązywania problemów, które los nam stawia na drodze, gdy np. komputer pożera niemal ukończoną prezentację albo kolega z grupy nagle zapada na świnkę i trzeba znaleźć kogoś, kto przejmie jego zadania.

Czemu jednak nauczyciele najprawdopodobniej nie przestaną zadawać „utrwalania” i „ćwiczenia”? Można by ich zobligować, by to wszystko wykonywali w czasie zajęć szkolnych. Ale jednym z głównych obowiązków nauczycieli jest „realizowanie podstawy programowej”. A ta jest przeładowana. Nie tylko obecna: wszystkie poprzednie, pomimo deklaracji autorów, grzeszyły zbytnią obfitością tematów, szczegółowych zagadnień. Zamiast opracować standardy egzaminacyjne i pozostawić nauczycielom zadanie, jak przygotować dzieci do zmierzenia się z nimi pod koniec roku czy etapu. Rzecz w tym, że poszczególne zespoły przedmiotowe nie porozumiewały się między sobą, a podstawa nie była potem pilotowana. Wtedy by się okazało, jak nierealne są często wymagania jej autorów.

Kiedyś pracowałam przy pilotażu podręcznika do angielskiego. Pracowałam według scenariuszy lekcji zaproponowanych przez autorów, jakoby doświadczonych praktyków. Moi uczniowie byli tak dobrani, żeby reprezentować przeciętną pod kątem uzdolnień do nauki języka obcego. I co się okazało? Tam, gdzie autor zakładał pięć minut, przeważnie mijało dziewięć-dziesięć. Czterdziesto-pięcio minutowy scenariusz nie mógł być zrealizowany w mniej, niż godzinę. A więc - im bardziej przeładowana podstawa, tym więcej treści podręcznikowych i tym więcej będzie takich sytuacji. Naganna, ale nieunikniona praktyka szkolna bywa taka, że się mówi dzieciom „to dokończcie w domu”. I wtedy mamy ponownie pogłębianie nierówności, bo nie wszyscy rodzice podejmą się roli takiego uzupełniającego nauczyciela, żeby pomóc dziecku opanować nowy materiał. Obecna zaś podstawa programowa jest jeszcze bardziej od poprzednich naćkana faktami. Obawiam się, że nauczyciele będą tłuc materiał do nieprzytomności, żeby „przerobić” – bo nadchodzą egzaminy. I korepetytorzy będą zarabiać nie mniej, jak zapowiadała minister, ale więcej. I dzieci będą siedzieć nad pracami domowymi jeszcze dłużej. A inne po roku-dwóch przestaną w ogóle siedzieć, zrezygnują z jakichkolwiek prób i aspiracji i w wieku czternastu lat pójdą do zawodówki, przepraszam do branżówki.

Recepta na problem? Nie ma jednej, poza tą, żeby kochać dzieci mądrze. MĄDRZE. Nie marzyć dla nich o koniecznej karierze noblisty. Mieć odwagę pominąć pewne partie materiału na wspólnych lekcjach na rzecz wydłużenia czasu pracy „utrwalającej” (ci, którzy tego nie potrzebują, mogą w tym czasie realizować owe projekty albo układać zadania sprawdzające dla kolegów, bo to świetna forma nauki).

Ale są zalecenia: na pewno odchudzenie programów. Do tego środowisko nawołuje od mniej więcej dwudziestu lat i efekty są odwrotne (może więc lepiej zacząć prosić o więcej?).

Być może zorganizować specjalne klasy dla uczniów, którzy chcieliby – podkreślam, z własnej chęci! - utrwalać materiał, robić zadania, które w czasie lekcji im nie wyszły. Nie świetlice, gdzie inne dzieciaki chcą się bawić, tylko klasy – z nauczycielem specjalistą. Są takie w szkołach publicznych w Kanadzie, gdzie pracowałam. W szkołach średnich uczniowie samodzielnie decydowali, w jakiej mierze chcą z nich korzystać, w szkołach podstawowych najczęściej ustalali to wspólnie rodzice i nauczyciele. 

Przy takim systemie można wprowadzić zasadę, że gdy już dziecko wychodzi ze szkoły, to ma naprawdę czas wolny, zamiast „bezpłatnych nadgodzin”. Zostawić tylko przyjemność realizowania porywających autorskich projektów, które – wiem z własnego doświadczenia – nie są dla młodocianych realizatorów ciężarem, tylko fajną alternatywną dla wysiadywania przed komputerem (to zdanie nie moje, tylko właśnie uczniów, inaczej nie ośmielałabym się go wygłaszać).

Ciekawe, czy obecna fala dyskusji, wywołana listem rzecznika praw dziecka, jest tylko „działaniem zastępczym”, czy też wyniknie z niej coś konkretnego na przyszłość.

Kolejna wątpliwość, jaką Wracam do niedzielnego wieczoru. Dzieci nie powinny w ten dzień w ogóle pracować. Obecnie sejm pracuje nad ograniczeniem obowiązku pracy w niedziele dla pracowników handlu. Może zamiast chaotycznej, pośpiesznej destrukcji systemu edukacji ministerstwo edukacji powinno zastanowić się nad takim chronieniem dzieci? Ale praktyka jest inna.