Z wiosną otrząsamy się z zimowej śpiączki i nabieramy ochoty, by „zacząć od nowa”. Być może jestem niechlubnym wyjątkiem, ale przyznam z pokorą, że kiedy rozpoczynam pierwszą lekcję przy sztucznym świetle, a kończę ostatnią w półmroku nadchodzącego zmierzchu, jakoś mi spada nastrój i ochota, by młode duszyczki motywować do nauki. I chociaż poczucie obowiązku, wyostrzone przez lata pracy z dziatwą, przemaga do właściwego wykonania zawodu, tęsknię do tych chwil, gdy organizm zasilony zwiększoną dawką promieni słonecznych i witaminami ze świeżych nowalijek nabierze sił do edukacyjnego galopu.

Są na szczęście sposoby, by nawet w najbardziej pluchowaty czy zawiejowaty dzień nadać lekcji nieco przekornego uroku, który sprawi, że uczniowie podniosą głowy i zastrzygą uszami. Im prostsze te sposoby, tym lepsze, biorąc pod uwagę wspomniany już naturalnie obniżony poziom energii. Niedawno miałam szczęście być obecna na wystąpieniu profesora Pyżaka z poznańskiego Uniwersytetu Adama  Mickiewicza, który podzielił się ze słuchaczami ideą dobrze skomponowanego posiłku szkolnego, to znaczy zajęć. Za Horacym  przywołuje powiedzenie ab ovo ad mala, czyli „od zakąski (Rzymianie preferowali  tu jajka) po deser (niewyszukane, ale zdrowe jabłko)”. Innymi słowy: nauczycielu, zacznij lekcję w odpowiedni sposób, a zapewnisz sobie przynajmniej połowę sukcesu edukacyjnego.

Oto klasa. Uczniowie ziewają albo rozmawiają z sąsiadem. Wchodzi nauczyciel, wnosząc pudełko. Najzwyklejsze pudełko. Stawia je przed sobą na stoliku. Uczniowie zaczynają spoglądać – już nieco zaciekawieni. Co to będzie? Nauczyciel wyjmuje z pudełka jakiś przedmiot. Kładzie na stole. Kolejny ląduje obok pierwszego… teraz już zapewne większość uczniów wpatruje się w nauczyciela i zaimprowizowaną wystawę. Być może ktoś zada pytanie: „a co to takiego?”.

I o to chodziło. Podobno w handlowych negocjacjach ten wygrywa, kto wytrzyma milczenie w chwili kryzysu, gdy grozi zerwanie rozmów. Okazuje się, że wytrzymanie napięcia, by to uczniowie zainicjowali lekcyjną komunikację, zmienia dynamikę następujących czterdziestu minut. uczniowie bowiem znaleźli się obecnie na pozycji osób zaciekawionych, choćby przelotnie, a to już krok do zwycięstwa – teraz wystarczy zainteresowanie podtrzymywać (co oczywiście wymaga pedagogicznych kompetencji, dlatego nadal wymagamy od nauczycieli ukończenia odpowiednich uczelni).

Aa, zaciekawiłam was? Chcecie się dowiedzieć, co nauczyciel wyjął z pudełka? To zależy od przedmiotu i tematu lekcji. W podanym przez profesora wypadku była to lekcja angielskiego, temat – turystyka, więc na stole wylądowały okulary słoneczne, bilet lotniczy, olejek plażowy itp. Co z tym dalej robić i czym wypełnić pudełko na innych zajęciach pozostawię kreatywności czytelników.

Zamiast pudełka można przed lekcją wejść do klasy i rozłożyć na stolikach uczniowskich przedmioty, które stanowią jakąś klamrę tematu lekcji (profesor przywołał przykład swojej nauczycielki biologii, pani Zofii: na jego ławce stał słój z tasiemcem, koleżanka obracała w dłoniach hubę, uczeń spod okna drapał się w głowę, gapiąc się na krzak jemioły… o czym była lekcja? Nauczycielka nie wyjaśniła, pozwalając uczniom dochodzić do wspólnego mianownika i jego sensu. W ten sposób po kilku dniach nawet najmniej obdarowany szkolnymi zdolnościami uczeń potrafił wyjaśnić, na czym polega zjawisko… no, czego? Zostawiam Wam przyjemność wyjaśnienia zagadki. (Możecie też poprosić o podpowiedź w komentarzach).

Inna technika: nauczyciel na początku lekcji pisze na tablicy zadania testowe, uprzedzając, że pod koniec godziny uczniowie powinni być w stanie wszystkie je rozwiązać. Wariant to podanie listy pytań i zaproponowanie, by uczniowie spróbowali odpowiedzieć „po uważaniu”; obiecujemy, że w czasie lekcji padną poprawne odpowiedzi.

Innym trickiem jest powieszenie na tablicy fotografii, która w jakiś sposób wiąże się z tematem lekcji. Wtedy też zaczynamy od dywagacji: co to? Po co to? Jaki związek? Jakie znaczenie? Dlaczego? Aaa… to tak… (profesor pokazał nam fotkę wojskowego i stopniowo doprowadził do tematyki Legionów).

Wersja angażująca uczniów to podanie tematu na poprzedniej lekcji i prośba, by przynieśli fotografie, które im się jakoś z tym zagadnieniem wiążą.

Można indywidualizować: pod krzesłami uczniów przylepić karteczki z pytaniami, które stanowią albo podstawę do „kolokwium wyjścia” – „wypuszczę na przerwę dopiero, gdy udzielisz poprawnej odpowiedzi” (uwaga, rozpocząć kilka minut przed dzwonkiem!), albo wręcz do pracy domowej (w tym wypadku pytania mogą być bardziej złożone, mogą też stanowić formę problemu badawczego). Nauczyciel po wejściu do klasy instruuje uczniów, by ostrożnie (stare gumy do żucia!) wymacali karteczkę, odlepili i obejrzeli, jakie ich czeka zadanie. Bardzo duży plus za możliwość przydzielania poziomu trudności w zależności od możliwości ucznia – oczywiście w klasach, w których wiemy, kto gdzie siedzi. Po takim wstępie murowane skupienie przynajmniej osiemdziesięciu procent dziatwy, a wiadomo dobrze, że nawet ci nieliczni, którzy się „zawsze nudzą” i „zawsze olewają” nie oprą się naśladowaniu większości…

A zapowiadane „jabłko”, czyli deser? Można nagradzać plusami czy inną formą pozytywnej oceny udzielenie poprawnej odpowiedzi na zadane na początku lekcji pytanie. Można rozdać fotografie czy rekwizyty używane podczas lekcji (aby tylko nie były zbyt kosztowne!).

Oczywiście – kończy profesor – te rozwiązania to tylko przykłady. Nie wyczerpują tematu – mają jedynie stanowić inspirację. Warto zauważyć, że nawet kiedy tego typu rozwiązania stosowane będą w odstępie kilku lekcji, wciąż mają szansę się przełożyć na zgeneralizowane podejście uczniów do naszego przedmiotu i motywację do nauki.