Niedawno roztaczałam wizję szkoły, o jakiej marzę. I oto przy porządkowaniu dysku odkryłam relację, którą spisałam po wizycie w Windsor House, szkole demokratycznej w North Vancouver w Kanadzie. To nie wizja – to rzeczywistość.
Biorę do ręki prospekt informacyjny szkoły. Oczywiście wiem, że teksty reklamowe nierzadko mijają się z prawdą. Jeśli nawet nie ma w nich słowa kłamstwa, to na porządku dziennym jest jej upiększanie, podświetlanie stosownymi reflektorkami by „na oko” wszystko było nieskazitelne, jak modelki na profesjonalnych fotkach. Można więc uśmiechnąć się pobłażliwie nad opisem: „zapewniamy bezpieczne środowisko, sprzyjające nauce. Cenimy różnice indywidualne, nasi uczniowie uczą się i rozwijają zgodnie ze swoimi unikalnymi potrzebami i pragnieniami”.
Można uznać, że w każdej szkole znajdzie się uczeń, który szczerze powie: „Wstaję rano i idę do szkoły, bo to jest miejsce, gdzie dobrze jest być” – trudniej uwierzyć, że doda: „ludzie tutaj akceptują cię takim, jakim jesteś” (tak właśnie o swojej szkole powiedział trzynastoletni Bruce). Dobrze, że zatrudniony w szkole nauczyciel nie może też wyrazić innej opinii, niż ta:
„Podoba mi się, jak rozwiązujemy tutaj kwestię terroryzowania i znęcania się nad innymi. Choćby chodziło o drobnostkę, traktujemy każdy incydent poważnie. Roztrząsamy go ze wszystkich stron i nie spoczniemy, dopóki konflikt nie został rozwiązany.”
To czasem przecież wyłącznie oficjalne slogany…
Można również wzruszyć ramionami na informację, że zasadą regulującą organizację szkoły jest wymóg, by rodzice uczestniczyli w jej funkcjonowaniu („parent participation”), przez co placówka tworzy swoistą społeczność. Ostatecznie nie musimy wierzyć, iż kłopoty wychowawcze w dużym stopniu wynikają z braku kontaktu między dwoma środowiskami dziecka. Że gdyby szkoła była autentycznym przedłużeniem domu, uczeń łatwiej by się w niej aklimatyzował i pewniej czuł. Że rodzice i nauczyciele powinni uzgadniać między sobą cele i strategie wychowawcze, bo najważniejszym narzędziem wspomagającym proces rozwoju jest jednolitość i spójność wzorców i konsekwencja wymagań. Więc może ten bardzo ważny element wspomnianej szkoły wyda się błahostką. (Na pytanie, co robią rodzice w szkole, pada bardzo zwyczajna odpowiedź: to, co chcą i mogą. Jedni oferują lekcje w zakresie swoich umiejętności, inni dyżurują na terenie szkoły, organizują wspólne przedsięwzięcia, pomagają administrować szkołą i utrzymywać w niej porządek – czyli robią dokładnie to samo, co „zatrudniony” personel szkoły).
Zapewne wielu, czytając dalej ulotkę, żachnie się i obruszy: „wszystkie decyzje podejmowane są demokratycznie. Każdy ma jeden głos, co daje uczniom, personelowi i rodzicom równe szanse aktywnego uczestnictwa. (Zanim padnie oskarżenie o karygodną lekkomyślność, dodam, iż dalszy ciąg tego fragmentu brzmi: „w kwestiach dotyczących bezpieczeństwa ostateczne słowo ma personel”). Ale w ogóle czy to wypada, by uczeń miał głos o równej wadze, co nauczyciel? Jeszcze podważy cenny autorytet pedagoga? Dla tych, co już nie pamiętają, jak sami byli uczniami, słówko wyjaśnienia: nikt lepiej nie podważa własnego autorytetu niż napuszony belfer sam sobie.
Ulotka wpadła w moje ręce pod koniec tygodniowej wizyty w szkole, więc jej lektura nie wywołała żadnych specjalnych wrażeń. Jakże by mogła? Po tym, jak uczestniczyłam w codziennym zebraniu ogólnoszkolnym, na którym roztrząsano zażalenia i wnoszono petycje? Po tym, jak czekając przy czajniku elektrycznym, aż zagotuje się woda i będę mogła zalać „gorące kubki” trzem dziewięcioletnim dziewczynkom, a potem zanieść ich miseczki do pomieszczenia, w którym zjedzą posiłek (dzieciom, ze względu bezpieczeństwa, nie wolno manipulować przy czajniku ani nosić pojemników z gorącymi napojami) rozmawiałam z nimi bez tego uczucia „przykucania”, jakie się zwykle ma w kontaktach z dziećmi? Po tym, jak obserwowałam jedną z nauczycielek w trakcie wypraszania z sali teatralnej grupki uczniów, którzy nie mieli tam nic do roboty? W szkołach, do których jestem przyzwyczajona, nie obyłoby się bez jednoznacznego zarysowania dwóch opozycyjnych stron: nakazującego tonu nauczyciela i w reakcji – bardziej lub mniej jawnego – oporu uczniów. Tutaj nauczycielka powiedziała uprzejmie, że skoro nie mają w tej chwili żadnych zadań przy obsłudze przedstawienia, byłoby lepiej, gdyby wrócili na teren szkoły (Windsor House wynajmuje jedno skrzydło w kolegium dla dorosłych, ale sala teatralna mieści się w innym). Chłopcy posłuchali – chociaż bynajmniej nie rączo i wiernopoddańczo. Z nastoletnim ociąganiem, najwyraźniej bowiem mieli ochotę zostać. Nauczycielka nie powtarzała polecenia, nie przybierała postawy konfrontacyjnej, po prostu czekała cierpliwie, z uśmiechem na twarzy, aż uczniowie wyjdą. Ten uśmiech nie demonstrował niezłomnego przekonania, że jako nauczycielce należy jej się posłuch – to był najzwyklejszy wyraz uprzejmości, jaki kulturalni ludzie przybierają w obcowaniu z równymi sobie.
Ulotka gwarantuje uczniom tej szkoły kształcenie zgodnie z zasadą braku przymusu (non-coercive). Kilka razy w roku odbywa się swoista giełda potrzeb i ofert: dzieci postulują, czym by się chętnie zajmowały i czego uczyły, dorośli (personel i rodzicie) proponują ze swej strony, czego mogą uczyć. Wspólnie dochodzi się do konsensusu, a na ścianie korytarza zawisa „rozkład lekcji”. Nie ma w nim podziału na klasy. Na kolorowych karteczkach (każde pomieszczenie sygnowane inną barwą) podano, kiedy odbywają się jakie zajęcia i kto je prowadzi. We wtorek na przykład: w pomieszczeniu dla najmłodszych „Frajda matematyczna”, w pomieszczeniu zwanym tajemniczo „Latające świnie” kilkugodzinny warsztat „Cyfrowych technik multimedialnych”. Są też zajęcia z historii wojen i klub dyskusyjny.
Już sam ten opis brzmi prowokacyjnie, większości rodziców może więc zabraknąć wyrazu w skali oburzenia, by zareagować na kolejną rewelację. Żadne zajęcia nie są obowiązkowe! I nie wyobrażajmy sobie, że skoro uczniowie sami sobie wymyślili jakiś „przedmiot”, to będą się „pilnie uczyć”. Bywa bardziej prozaicznie: zamiast na „lekcji”, siedzą na korytarzu albo w jednym z pomieszczeń, gdzie akurat nic zorganizowanego się nie dzieje i gadają. Taka przeciągnięta w nieskończoność długa pauza. No, to już zgroza, jak oni zdają egzaminy? A w ogóle czy dzieciak, nie przymuszony, zechce nauczyć się czytać i pisać? Ano jakoś tak się dziwnie składa, że gdy dorastają do „chwili potrzeby”, błyskawicznie opanowują to, co w tradycyjnej szkole trwa latami, okupione ogólną udręką – uczniów, nauczycieli i rodziców. Ja wiem, że to brzmi jak bluźnierstwo, ale nie ma rady – to jest fakt. Nikogo nie zmuszam, by wierzył.
Kai jest uczniem szkoły Windsor House od czwartego roku życia, a że właśnie kończy dwanaście, ma niezły staż demokratycznej edukacji. Rozmawia ze mną chętnie, formułuje wypowiedzi wstrzemięźliwie, acz z pełnym przekonaniem. Jego kumpel Amiel przysłuchuje się, ale sam nie bierze udziału. Ma minę nieprzeniknioną i chyba nie uważa, by rozmowa ze mną była czymś wartym jego czasu. Mam wrażenie, że towarzyszy nam z grzeczności, ze względu na Kaia, który lubi i umie rzeczowo odpowiadać na pytania. „Czy się dużo uczy?” „Można powiedzieć, że uczy się bardzo dużo” – ale nie mógłby wyliczyć listy przedmiotów, jak to robią uczniowie tradycyjnych szkół. Więc co może wyliczyć? „Piszę opowiadania, razem z Amielem opracowaliśmy już kilka książek”. Kocha tę szkołę; wszystko, co stanowi jej materię, „to co tu się normalnie dzieje”. Czy nie wydaje mu się, że może kiedyś mieć trudności ze zdawaniem egzaminów na wyższą uczelnię? Wzruszenie ramion. „Kiedy chcę się czegoś nauczyć, to siadam i się uczę. Co w tym trudnego?”
Podobne opinie padają z ust rodziców. Opinie muszą być pozytywne, skoro na przykład Meron posłała do Windsor House już drugie dziecko. Córka w zeszłym roku przeniosła się do tradycyjnej szkoły średniej, nie z powodu niezadowolenia z dotychczasowej szkoły, ale chciała spróbować i ciągnęło ją liczniejsze środowisko rówieśników. (Obecnie do Windsor House uczęszcza stu dwudziestu uczniów w wieku od 5 do 18 lat i sama założycielka szkoły, Helen Hughes, przyznaje że to za mało, by każde dziecko miało możliwość doboru przyjaciół w swojej grupie wiekowej). Pytam Meron, jak udało się przystosować jej córce do całkowicie odmiennej atmosfery i dyscypliny? „Pierwsze dwa tygodnie były trudne, ale to wszystko. Z nauką żadnych problemów”. Obecnie do szkoły Windsor House chodzi jej młodszy syn.
Ron przychodzi we wtorki, by prowadzić zajęcia z cyfrowej technologii multimedialnej. Zawodowo zajmuje się produkcją filmową i reklamą, dlatego zaoferował się tego uczyć. Salka, w której mają się odbywać zajęcia, świeci pustkami. Niezrażony, Ron rozkłada komputery i pisze na tablicy temat zajęć (tworzenie plakatu reklamowego). Raczej nie będzie mieć dzisiaj uczniów, większość pracuje przy próbach do musicalu „Czarnoksiężnika z Oz”, którego szkolna premiera odbędzie się w piątek. Mamy więc trochę czasu na rozmowę. „Nie jest mi łatwo” – przyznaje nauczyciel z dobrej woli. „Z początku sądziłem, że zakreślę pewien plan i będziemy się go trzymać, ale to nie wychodzi, bo nie ma obowiązku uczestnictwa w lekcjach. Trudno bez końca powtarzać. Skończyło się na tym, że pełnię rolę facylitatora. Uważam, że skoro jest to szkoła bez przymusu, przydałoby się więcej wyzwania. Powinniśmy im stwarzać warunki, w których czują się bardziej motywowani do wysiłku”. Do sali wchodzi trójka uczniów, ale nie przyszli na zajęcia; szukają miejsca, gdzie mogliby powtarzać rolę. Postanawiamy więc przejść się i obejrzeć fragment próby. Na dziedzińcu dzielącym skrzydło szkolne od głównego gmachu kolegium spotykamy Daylę. Widziałam ją wczoraj na scenie, gra jedną z głównych ról. Przeprasza Rona, że nie może dzisiaj przyjść na zajęcia. „Ale myślałam o tym projekcie reklamy czekolady…” tu wdają się w wysoce techniczną dyskusję, z której niewiele rozumiem. Dołącza się druga uczennica i Ron „sprzedaje” im pomysł zaprojektowania ulotki reklamowej, która autentycznie jest do czegoś potrzebna. W trakcie tych piętnastu minut odbyła się nieformalna lekcja: jedna uczennica uzyskała opinię swojej pracy, druga omówiła pewien problem, który jej uniemożliwiał osiągnięcie pożądanego rezultatu, wreszcie uzgodnili kolejne zadanie. Być może, iż szkoła Windsor House stwarza za mało wyzwań. Ja jednak odniosłam w tamtej chwili odmienne wrażenie.
Nastolatek imieniem Graham, którego poznałam obserwując zebranie szkolne, mówi, że tutaj wszyscy uczą się „współżycia z innymi ludźmi”. Że to ważniejsze, niż jakiekolwiek podręczniki i egzaminy. Na codzienne zebranie przyszła prowadząca (tym razem nauczycielka, ale to funkcja rotacyjna, prowadzą też uczniowie), troje uczniów i jedna nauczycielka, ale liczba uczestników fluktuowała, bo co jakiś czas wchodził ktoś, zostawał przez chwilę i wychodził, gdy (widocznie) obrady przestawały go zajmować. Rozpatrywano zażalenia i rezolucje. Każdy ma prawo zgłosić jakąś propozycję; byłam świadkiem, jak szybciutko i bez zbędnego gadania udzielono dwóm dwunastolatkom przywileju opuszczania skrzydła szkolnego bez meldowania się u opiekuna. Chłopcy byli potrzebni jako łącznicy reżysera wspomnianego już przedstawienia, ale nie mieli odpowiednich uprawnień. Potem przewodnicząca odczytała skargę Lynn, dyżurującej na korytarzu, na zachowanie ośmiolatka, który nie reagował na zwracaną mu uwagę, by przestał biegać. Obecni rozważyli meritum: „chodzi o łamanie regulaminu, który sami ustaliliśmy, ale jest też kwestia sposobu, w jaki zwracał się do Lynn – wyzywająco, nie zachował szacunku należnego drugiemu człowiekowi”. Takie było uzasadnienie wyroku (ostrzeżenie, w razie recydywy „eskalujące konsekwencje” w postaci pracy na rzecz szkoły). Oskarżony akurat zajrzał do sali, więc mógł sam udzielić wyjaśnień. Ośmiolatek nie zaprzeczał przebiegowi wydarzeń, zauważył jednak, że „Lynn mówiła takim głosem, że poczuł się sprowokowany; gdyby zwróciła mu uwagę łagodniej, pewnie zareagowałby za pierwszym razem”. Natychmiast podjęto postanowienie o spotkaniu winowajcy z Lynn w obecności moderatora, by strony mogły rozwiązać konflikt, w jakim ewidentnie się znalazły. Decyzje podejmowali wszyscy wspólnie, ale najaktywniejsi byli uczniowie – Graham i Melissa. Dwóch innych, Kian i Skylin, z rzadka puentowało obrady, za to następnego dnia zobaczyłam ich w roli przewodników ekipy młodzieży, która odwiedzała szkołę z okazji realizacji programu o edukacji alternatywnej w Stanach i w Kanadzie. Skorzystałam z okazji, by przyłączyć się do „zwiedzania” i byłam pod wrażeniem rzeczowych wyjaśnień piętnastolatków.
Meghan Carrico, prywatnie córka założycielki, zawodowo obecna dyrektorka szkoły, ma bardzo pragmatyczną filozofię wychowania. „Jeśli trzeba po sobie posprzątać, a mój syn tego nie robi, to nie widzę powodu, dla którego miałabym mu potem ułatwiać życie, skoro on mi moje utrudnia. Mówię mu o tym bez ogródek. W końcu to zaczyna działać, każdy się przekonuje, co ma robić, żeby mu się żyło łatwiej.”
Pytam ją o problem przeklinania. „Nie zabraniamy, pod warunkiem, że nie jest skierowane przeciw drugiemu człowiekowi.” To dziwne, że tutaj tego nie zabraniają, a ja w ciągu dwóch dni nie słyszałam ani jednego mocnego wyrazu.
Nie widziałam też dzikich ekscesów ani anarchii.
Nie słyszałam krzyku, nagany, brutalnego rozkazywania ani bezczelnych wykrętów.
Widziałam spokojne twarze pełne wzajemnego szacunku.
Gdybym miała dzieci, chciałabym, by uczyły się w podobnej szkole.