Czy są stopnie? To pytanie zadałam grupie piętnastolatków oraz ich rodziców. Usiedli nad kartką i zaczęli się zastanawiać. Być może pierwszy raz w życiu.
No, jak to? Coś, z czym mają do czynienia od wielu lat – i nagle się okazuje, że trzeba się solidnie zastanowić? Aha – czym jest jabłko? Owocem. A stopień? Hm. Cyfrą. No dobrze, dziewiątka to też cyfra – przepraszam, o to tu chodzi? E, nie.
Zanim przeczytałam ich odpowiedzi, sama postanowiłam określić moje pojmowanie stopni. Czy też ocen (dla przypomnienia: stopień jest jednym z możliwych formatów oceny).
Nauczyciel „daje” piątkę, bo: uważa, że uczeń coś wykonał bez zarzutu. Trójkę, bo widzi poważne niedociągnięcia albo luki wiedzy. „Stawia” jedynkę, by w ten sposób przekazać zalecenie, że daną partię wiedzy trzeba gruntownie przyswoić, bo jej uczeń nie opanował; albo powtórzyć jakieś zadanie od samego początku.
W ten sposób określam stopień (ocenę) jako informację. Ale czy na pewno? Czy „daje” i „dostaje” to słowa związane z przekazywaniem treści? Ciekawe, że nie mogę „dać” czegoś, co do mnie nie należy (dlatego nie mówimy, że „daliśmy” komuś wiadomość, tylko co najwyżej „przekazaliśmy” – informacja do nas nie należy, jesteśmy ogniwem w łańcuchu jej rozprzestrzeniania).
Nauczyciel jednak „daje” – w tym sformułowaniu kryje się ważna przesłanka. Otóż to coś dawane (ocena) należy do nauczyciela: on to rozdaje – mniej lub bardziej sprawiedliwie. Jeżeli coś do mnie należy, mogę decydować, komu i za co. Jeżeli coś jest informacją, to mogę co najwyżej ją przekazać lub zatrzymać dla siebie. A więc daję – jako zapłatę lub nagrodę/karę.
No, dobrze. To już sobie wyjaśniliśmy. Sformułowania, jakich używamy, są świadectwem, że nie traktujemy stopni jako informacji – choćbyśmy to deklarowali na użytek zainteresowanych.
Czas na kolejne pytanie: czy stopnie są nagrodą/karą, czy zapłatą? Tu trzeba wniknąć w sens jednego i drugiego pojęcia. Zapłatę dostaję co miesiąc w postaci pensji albo uiszczam ją w sklepie za żądany produkt. Wynika z wcześniejszej umowy – w wypadku pensji, jest to pisemny kontrakt, w wypadku zakupów, kontrakt zwyczajowy; w obu przypadkach chodzi o wymianę dóbr. Czy można przenieść ten sens na grunt szkoły? Uczeń zobowiązuje się do jakiejś pracy, a nauczyciel płaci za jej wykonanie. Wcześniej określone kryteria są rodzajem kontraktu.
Ta koncepcja znajduje odbicie w systemie punktów, w którym nie można nic stracić (tymczasem jedynka zaniża świętą średnią), można tylko zyskać – za wykonanie określonych obowiązków. Być może dlatego od kilkunastu lat uczniowie ten system sobie chwalą, chociaż przyznajmy szczerze, że koniec końców punkty zamieniamy na oceny… mimo to młodzież jednogłośnie podkreśla element bezpieczeństwa (co zarobiłem, to moje). Mam świadomość, której oni być może nie mają, że w systemie punktów rośnie poczucie sprawczości, ponieważ uczeń ma większą kontrolę nad swoją sytuacją w odniesieniu do cyferek na przyszłym świadectwie. To też jest źródłem owego komfortowego poczucia bezpieczeństwa.
Natomiast tradycyjne cyfry wpisują się w schemat nagród i kar. Oczywiście można łagodzić to poczucie: stosując jasne kryteria, starając się o sprawiedliwe procedury, być może rozmawiając z uczniem przed podjęciem decyzji o rodzaju stopnia, otwierając uczniowi możliwość wypowiedzenia się w kwestii swojej oceny… ale nie unikniemy elementu kary, skoro zarobienie jedynki powoduje obniżenie średniej, a co za tym idzie – niejako niweluje poprzednie wysiłki. Jeżeli pracuję kiepsko, nie dostanę premii, ale nie wyobrażam sobie zgody na to, by pracodawca w ramach swoich uprawnień odbierał mi coś z pensji z zeszłego miesiąca.
I jeszcze jeden „drobiazg” (który uważam za najważniejszy element całego systemu): stawianie złych stopni jest narzędziem wymuszenia. Od dawna wiemy, że kary nie działają – a raczej działają w odwrotny sposób, osoba ukarana uczy się, jak czynić zło i nie dać się złapać. Tak też jedynki w szkołach: generują cały system oszustw, ściąg, kłamstw i uników.
W mojej dwudziestoletniej praktyce tylko raz się zdarzyło, że uczeń, który otrzymał „pałę” na koniec semestru, w kolejnych miesiącach zaczął się uczyć. Już myślałam, że zmienię zdanie o bezskuteczności jedynek. Okazało się jednak, że chłopak zaczął chodzić z dziewczyną, która lubiła się uczyć angielskiego i po prostu zaczął się uczyć „z miłości”. O ile to piękniejsze…
PS. Wypowiedzi uczniów udostępnię w kolejnym wpisie.