Wczoraj rozkoszowałam się bardzo sprawnie biegnącą lekcją w trzeciej klasie gimnazjalnej. Z pewnością nauczyciele rozumieją ten niesłychany stan błogości, który ogarnia nauczyciela, gdy wszystko od dzwonka do dzwonka dzieje się zgodnie z oczekiwaniami.

Laptop odpalił, ekran wypełnił się rzutowanymi z projektora ćwiczeniami; nie ma wagarowiczów ponad zwyczajową średnią (a ci, którzy zawsze uciekają, mają moje niewypowiedziane błogosławieństwo, bo o wiele lepiej pracujemy, gdy w lekcji nie przeszkadzają obojętni widzowie); temat okazał się w miarę przystępny, więc aż do mojego biurka dobiega chrzęst pracowicie obracających się trybików w młodocianych mózgach. Niekiedy ktoś podnosi rękę, prosząc o wyjaśnienie i dzięki Bogu, inaczej na śmierć bym się zanudziła. No, po prostu raj, za który w dodatku pierwszego każdego miesiąca na moje konto wpływa skromna kwota. Skromna, bo nie można się spodziewać wielkiego szmalu za pobyt w raju, prawda?

Ale każde szczęście kiedyś się kończy. Mojemu kres położyło energiczne stukanie do drzwi, które zaraz uchyliły się i do klasy wkroczyła grupka drugoklasistów o zdeterminowanych twarzach. Centralne miejsce delegacji piastował rezolutny siedmiolatek, dzierżąc w ramionach… królika. Nie żadną tam zabawkę, model z pracowni biologicznej, ale najprawdziwsze żywe zwierzę. Gimnazjalistom siedzącym w ławkach szczęki poopadały, a z reakcji najbliżej siedzących moich uczniów wywnioskowałam, że i ja mam równie durny wyraz twarzy. Trwałam w osłupiałym milczeniu, aż mali uczniowie wybawili mnie z kłopotu, deklarując:

– Mamy królika!
– Aha, widzę. Ale…
– Zgubił się!  – dodali.
– A gdzie go znaleźliście? – wyjąkałam.
– Na łąkach – odparł z prostotą przywódca tulący zwierzaczka. Gimnazjaliści wybuchnęli śmiechem, ale był to śmiech ciepły, rozumiejący, niemal solidarny. Ja zaś połapałam się, że maluchy przyniosły mi swój kłopot, bo wielu uczniów wie, że obchodzi mnie los bezdomnych stworzeń. Oczekiwali, że zaradzę dylematowi zagubionego króliczka!

Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Szczególnie w samym środku lekcji, która do tej chwili biegła tak gładko…
Z ławek rozległ się głos:
– Trzeba z nim iść do weterynarza!
To nie był zły pomysł: przychodnia weterynaryjna sąsiadowała ze szkołą, jej właściciele współpracowali ze stowarzyszeniem „4 łapy”. Niechże przynajmniej sprawdzą, czy zwierzęciu nic nie jest, a może wspólnie wymyślimy ciąg dalszy tej humanitarnej interwencji. Ale nie mogłam posłać tam samych maluchów.

– Zaprowadzimy ich! – zaofiarowały się dwie starsze dziewczyny. Zachowałam resztki przytomności, polecając ograniczenie delegację małoletnich do dwojga, ale dobór pozostawiając „opiekunkom”. Orszak króliczy opuścił klasę, ale z korytarza dochodziły nas wrzaskliwe negocjacje: „ja, ja!  Ja pójdę! Ja będę trzymać łapkę…”

Brała mnie pokusa, taki automat, odruch pedagoga, by wyjrzeć, przejąć organizację wypadu ratunkowego. „Przejąć kontrolę”. Przejąć kontrolę? Jakże ja w wieku młodzieńczym nienawidziłam tego nieustannego wtykania nosa przez dorosłych, kierowanych dobrymi intencjami! Byłam harcerką, na obozach w starym stylu dostawaliśmy wyposażenie (namioty i sienniki), sprzęt (saperki, młotki i gwoździe), a materiałów kazano nam szukać „w środowisku” (gałęzie na prycze, słoma do wypychania sienników). Intendent czasami zerkał na nasze krzywe stojaki na menażki albo radził pogłębić przeciwdeszczowy rów wokół namiotu. Ale jeśli nam się nie chciało, to po deszczowej nocy prosto ze śpiwora wpadaliśmy w błoto; kubki spadały z haczyka i piliśmy herbatę z piachem. To był nasz problem.

Więc konsekwentnie wróciłam do prowadzenia lekcji, ograniczając się jedynie do telefonicznego kontaktu z weterynarzem, żeby uprzedzić o rychłym przybyciu ekipy i zapewnić, że przejmuję odpowiedzialność za obciążenia finansowe. W tej chwili przypomniały mi się wspomnienia O’Neilla, założyciela i wieloletniego dyrektora pierwszej na świecie szkoły demokratycznej (czyli, z grubsza biorąc, samoregulującej swoją codzienność poprzez kolegialne decyzje wszystkich uczestników wspólnoty, uczniów i nauczycieli). Pisał, że finanse były tym jedynym aspektem funkcjonowania placówki, który pozostawał w wyłącznej odpowiedzialności dorosłych. Bo dzieci mają prawo oczekiwać, że ich byt będzie materialnie zabezpieczony przez dorosłych. Ale w innej szkole demokratycznej, w ubogiej prowincji Indii, zasady były inne: uczniowie wiedzieli, ilekroć szkoła wpadała w kłopoty finansowe i robili co mogli, by ją ratować – wyrabiając przedmioty na sprzedaż, piekąc ciasta itp. Jak widać, wybór modelu zależy od uwarunkowań zewnętrznych, a ponieważ Polska zaawansowała do krajów bogatych (a przynajmniej bogacących się) wybrałam model brytyjski.

Lekcja potoczyła się swoim poprzednim, radośnie bezproblemowym trybem, chociaż czułam, że uczniowie tak jak i ja strzygą uszami w oczekiwaniu powrotu dziewczyn. Nie było ich aż do dzwonka, ale dostaliśmy sms-a, że „królik jest zdrowy i jeden maluch go zabierze do domu”.

Na przerwie dowiedziałam się reszty. Dziewczyny wspólnie z maluchami postanowiły co następuje: chętny ośmiolatek zabiera zwierzaka do domu, a na facebooku zamieści się ogłoszenie o puchatym znalezisku. Dziewczyny zadzwoniły do ojca drugoklasisty, żeby się upewnić, że rodzice wyrażają zgodę i nie przerobią gościa na potrawkę. Potem zaczekały, aż przed szkołą pojawił się rower, a na nim szwagier (ojciec przyjechać nie mógł, bo był akurat w pracy) po odbiór królika. Następnie odpaliły jakiś sprzęt i zamieściły anons w przestrzeni internetowej.

No i ja mam teraz pytanie: z całym szacunkiem do edukacyjnej misji szkoły, czy na moich oczach nie rozegrał się akt właściwego owocu naszej pedagogicznej pracy? Nie pędzę po laury, bo to nie indywidualna zasługa, ale raczej efekt stworzenia klimatu szkoły, w której uczniowie najwyraźniej znajdują poparcie dla pielęgnowania opiekuńczych instynktów wobec bezradnych stworzeń. To pierwszy powód, bym dzisiaj była dumna z miejsca, w którym pracuję.

Ponadto cieszę się, ilekroć widzę korzyści płynące z sytuacji, w której dorosły wspólnie z młodzieżą ustala kurs, po czym im zostawia działania. Wciąż jeszcze w narodowym paradygmacie wychowawczym króluje tendencja do upupiania naszych milusińskich i dobrze byłoby żądać od szkół, by stosowały tzw. „zimny chów”. Pisał o takim wychowaniu Melchior Wańkowicz w „Zielu na kraterze”, a lekturę tę polecam wszystkim obecnym i przyszłym pedagogom jako uzupełniającą do obowiązkowej (Korczak!). Cytować nie będę, wystarczy, że wymieniłam tytuł – ostatecznie nie chcę szanownych czytelników nadmiernie upupiać…

Tak oto zagubiony królik przyczynił się na całej linii do epizodu wychowawczego zakończonego pełnym sukcesem, o czym z radością donoszę w tym samym dniu, kiedy rzesze sześcioklasistów ostatni raz pisały sprawdzian. Oto dwa powody do radości!  (Aha, byłabym zapomniała: trzecioklasiści dowiedli dobrego opanowania angielskich czasów gramatycznych – ale to akurat jest najmniej ważne.)