Bez wstępów, trzeba skomentować użycie sformułowania „nauczyciel oddaje”. Może nauczyciel oddawać uczniowi pracę, pożyczony w trakcie lekcji długopis lub honor – w razie, gdyby się w jakiejś dyskusji okazało, że to uczeń ma rację. Ale czy można komukolwiek „oddać” wolność? Sądzę, że w tym kontekście użycie tego słowa zdradza podświadome („w tyle głowy”) stanowisko mówiącego: nauczyciel ma władzę.
Kiedy mówimy, że „zabrano” komuś wolność, mamy na myśli to, że ograniczono ją całkowicie. Narażam się na zarzut, że dzielę włos na czworo, że wszyscy rozumieją, w czym rzecz, ale chciałam zwrócić uwagę, że używanie określonych sformułowań daje pojęcie o tym, jakie są czyjeś podstawowe poglądy.
Do pewnego stopnia język kształtuje świadomość.
Skąd te dywagacje? Ano, dzisiaj na lekcji zdarzył się taki incydent – drobny, ale prowadzący do ciekawych odkryć. Otóż w trakcie lekcji wszedł nauczyciel, pytając, czy jeden z uczniów może na kilka minut pójść z nim (czyli opuścić klasę). Moją reakcją było zwrócenie się do owego ucznia: Jeśli chcesz, to idź, sam podejmij decyzję. Wyjaśniłam koledze, że uczeń oczywiście pójdzie, jeżeli sam się na to zgodzi.
Prostolinijnie oczekiwałam, że uczeń podejmie decyzję w jedną lub drugą stronę i sprawy się stosownie do tego potoczą: wyjdzie lub zostanie. Tymczasem uczeń był naprawdę zakłopotany, a nauczyciel nieprzyjemnie zaskoczony (coś takiego mi powiedział, jak: „to my decydujemy…” czy „ale on ma zrobić to, co mu polecisz…”). Uczeń się wahał, podniósł się, dziewczyny obok zaczęły go namawiać, ja skomentowałam, żeby mu pozwoliły naprawdę samemu zadecydować… w tym momencie nauczyciel wyszedł (z taką jakby obrażoną miną).
A ja zaczęłam się zastanawiać, co się właściwie tutaj wydarzyło? Przyszło mi do głowy, że być może mam do czynienia z czymś głębszym, niż zwykłe „uczeń nie wie, czego chce, a nauczyciel nie chce czekać”. Podjęłam więc rozmowę z uczniami (to ta trzecia gimnazjalna, która kiedyś już pisała swoje opinie na mój blog) pytając, jak rozumieją sytuację, gdy proponuję, by sami zadecydowali. Zaczęłam bowiem podejrzewać, że oni węszą w tym jakąś pułapkę, jakieś niebezpieczeństwo, że sytuacja między uczniem a nauczycielem nie jest tak jednoznaczna, jak między dwojgiem ludzi (mamy ostatecznie do czynienia z hierarchią władzy). Zaczęli mi mówić tak ciekawe rzeczy, że w końcu na moją prośbę spisali je do druku.
A oto ich odpowiedź na pytanie: co sobie myślisz, gdy nauczyciel proponuje, byś sam(a) podjął/podjęła decyzję?
- Myślę, że ja bym poczuł presję i nie wiedziałbym, jak się zachować. Ale jak nauczyciel by poprosił mnie na jedną minutę, to nic takiego by się nie stało. Ale jakbym np. pisał sprawdzian albo miał coś ważnego na lekcji, to bym nie wyszedł, ponieważ bym miał zaległości.
- Ja bym pomyślał, że pani nie chce mnie puścić ze względu na to, że jestem słaby z angielskiego i pani by wolała, żebym został.
- Moim zdaniem zrozumiałem to: na początku wywierano na mnie presję, że muszę to przemyśleć, czy zostać na lekcji, czy wyjść na te dwie minuty i załatwić sprawę. Była to sytuacja, w której można było zacząć brać odpowiedzialność za swoje wybory. To była dosyć dziwna sytuacja. Po przemyśleniu bym poszedł na te dwie minuty.
- Bym się poczuł niezręcznie. Pani dała wybór, że mogę wyjść, żebym to ja podjął wybór wyjść na dwie minuty. Nauczyciel dał wolną rękę.
- Gdyby nauczyciel dał mi wybór, to bym był trochę skołowany, bo niby nauczyciel daje mi wolną rękę, to i tak podświadomie czuję, jakby każdy mój wybór nie zadowoli nauczyciela.
- Jeśli pani mówi, żebym dokonała własnego wyboru, czy wyjść z klasy, czy też nie, to w pierwszej chwili poczułabym na sobie „presję”, bo jeśli straciłabym te kilka minut lekcji, to niby nic by się nie stało, ale jednak, gdyby była mowa o czymś ważnym, a ja bym tego nie rozumiała, to byłby mój własny problem i nikogo by to nie obchodziło, bo to JA dokonałam wyboru, że chcę opuścić parę minut lekcji.
- Jeśli mówi pani, abym dokonała własnego wyboru, nie czuję żadnej presji. Po prostu robię to, co chę w danej chwili i wiem, że nie będzie pani miała za złe, jeśli wyjdę, bądź zostanę, ponieważ w końcu to pani zadecydowała, że mogę dokonać wyboru. W sytuacji, która zdarzyła się na lekcji, na miejscu kolegi wyszłabym, przecież nic się nie stanie, jeśli stracę dwie-trzy minuty lekcji.
- Według mnie oddanie uczniowi wyboru i pozwolenie podjęcia decyzji oznacza, że nauczyciel zrzeka się odpowiedzialności za wybór ucznia i uczeń sam poczuje konsekwencje swojego wyboru.
- Poczułbym się niezręcznie, nie wiedziałbym, jak się zachować i jak bym wyszedł, czułbym się winny, że pani będzie zła, że podjąłem taką decyzję o wyjściu a nie o pozostaniu na lekcji. Potem bałbym się wrócić na lekcję, że pani będzie na mnie zła.
Szczerze mówiąc, dobrze mi powiedzieli, bo ja jak ciemna krowa na pastwisku kompletnie przegapiłam fakt, że funkcjonujemy w tej strukturze hierarchicznej. Ostatni głos jest niebywale dla mnie ważny – bo chcąc dobrze, wyrządziłam pewną krzywdę. Będę pamiętać, że do funkcji nauczyciela jest z automatu przypisana władza i że się ode mnie oczekuje, że będę ją sprawować (coś w rodzaju monarchii oświeconej).
Ale chciałabym bardzo takiej szkoły, w której każdy czuje się człowiekiem wolnym i decydującym sam za siebie (i oczywiście ponoszącym konsekwencje wyborów, zarówno pozytywne, jak i negatywne). Rzecz jasna, wiek zawsze wyznacza zakres wolności, ale to wie każdy rodzic.
Reasumując: jak długo będziemy tolerować szkołę, w której uczniowie są przekonani, że istnieją po to, by zadowalać nauczycieli? Czy uczniowie powinni tak postrzegać świat, że „nauczyciel dokonuje wyboru, czy oddać wybór o swoim losie w ich ręce”? Kiedy dojdzie do tego, że uczniowie nie będą się doszukiwać w słowach nauczycieli ukrytych znaczeń?
No i tradycyjnie: a co Wy o tym sądzicie?