Nauczycielioza: choroba spowodowana czynnikami zewnętrznymi, a konkretnie wirusem przymusu realizacji Podstawy Programowej. Objawia się petryfikacją zawodową, czyli usztywnieniem metod nauczania z wyłączeniem form czasochłonnych, związanych z zabawą lub praktycznym doświadczaniem rzeczywistości.
U osób zaatakowanych wirusem dochodzi do zawężenia poznawczego, wskutek czego postrzegają cel edukacji wyłącznie w kategoriach punktów zdobytych przez ucznia na egzaminach.
Skutkiem ubocznym jest przeładowanie zajęć sprawdzianami. Chorobie tej towarzyszy często programoholizm, czyli uzależnienie od rozkładu programu przewidzianego przez autorów podręczników.
Uwaga: choroba zakaźna! Jednostki z pozytywnym rozpoznaniem należałoby, dla pożytku publicznego, izolować i leczyć dużymi dawkami rozsądku i najzwyklejszego ludzkiego zmiłowania.
Chorobę można leczyć, ale kuracja nie jest łatwa ze względu na sytuację epidemii, w jakiej się znajdujemy. Osoby przejściowo podleczone podczas urlopów dla poratowania zdrowia po powrocie do codzienności błyskawicznie doznają nawrotu.
Niestety, w warunkach ambulatoryjnych podstawowym lekarstwem jest przytomny dyrektor o silnej osobowości, który potrafi ochronić całą swoją radę pedagogiczną przed infekcją. Na skuteczność lekarstwa ma dodatkowo wpływ (pozytywny lub negatywny, aż do całkowitego zniwelowania mocy działania) konstelacja wpływów, czyli pozycja dyrektora w lokalnym środowisku.
W pojedynczych przypadkach trafiamy na osobniki odporne na nauczycieliozę, chociaż działają w środowiskach szkół, które jako całość uległy zarażeniu. Obecnie istnieją obawy, że ze względu na zagrożenie łatwym wyeliminowaniem takiej jednostki z rzeczywistości edukacyjnej poprzez redukcję etatów nauczycielskich, osobniki te są zagrożone całkowitym wyginięciem lub będą musiały dobrowolnie poddać się infekcji.
Ostatnio zetknęłam się z umiarkowanym przypadkiem nauczycieliozy podbudowanej programoholizmem z okazji organizowania symulacji działania giełdy kapitałowej. Starsi uczniowie, w ramach zajęć dodatkowych, zakładali spółki, które starały się następnie pozyskać kapitał na swoją działalność. W zabawie brali udział, jako nabywcy akcji, uczniowie młodszych klas gimnazjalnych. Dostali „pieniądze” i instrukcję, by z wielu spółek, których próbki produktów i analizy potencjalnych zysków im przedstawiono, wybrali te, które według nich gwarantują im największe przyszłe korzyści. Bawili się wyśmienicie, ale – co naturalne i za co Bogu należałoby dziękować – kierowani ciekawością, szukali dokładniejszych wyjaśnień całego mechanizmu. Interpelowany w tej kwestii nauczyciel odnośnego przedmiotu tak skomentował propozycję, by na najbliższej lekcji poświęcić zagadnieniu choćby kwadrans: „to jest w programie pod koniec przyszłego roku”. Oczywiście taki brak czasu jest zrozumiały, kiedy się weźmie pod uwagę, że niemal co tydzień trzeba przeprowadzać sprawdziany stopnia przyswojenia wiedzy przewidzianej programem. Czasu poza tym starcza w zasadzie jedynie na podyktowanie stron, które uczniowie mają przeczytać i przyswoić pamięciowo w ramach pracy domowej.
Wydaje się, że współczesna edukacja wbrew szumnym i dumnym deklaracjom koncentruje się coraz silniej na zaspokajaniu zapotrzebowania na absolwentów wytrenowanych głównie do przyjmowania bez zbędnych prywatnych refleksji ordynowanych im dawek „wiedzy stosownej i potrzebnej”. Jest to zapewne usprawiedliwione przez nadrzędny interes społeczny. Wobec tego należy zrekonstruować misję dobrego pedagoga, aby zredefiniować nauczycieliozę już nie jako chorobę, lecz wzorzec do naśladowania.
Ja na szczęście mogę skomentować to podobnie, jak w ponurym peerelowskim dowcipie zareagował towarzysz Kowalski na informację przewodniczącego Podstawowej Organizacji Partyjnej, że „w Polsce za pięć lat osiągniemy komunizm”: „ja się nie boję, ja mam raka”. Drodzy czytelnicy, spieszę wyjaśnić, że zdrowie mi szczęśliwie dopisuje (fizyczne, oraz, jak na razie, psychiczne też). Źródłem mojego spokoju w obliczu nadchodzących zmian jest za to fakt, że niebawem przechodzę na emeryturę…