Śliczną anegdotkę słyszałam onegdaj (onegdaj - takie ładne, staropolskie słowo, więc je zastosuję, chociaż to kłamstwo wierutne, bo anegdotkę usłyszałam dzisiaj w radiu).
Otóż więc historia jest taka: dwóch naukowców pracując na tym samym uniwersytecie rywalizowało ze sobą – co naturalne, prawda? Ale w którymś momencie – nie wiem w jaki sposób do tego doszło, a odpowiedź na to pytanie byłaby niezmiernie ciekawa i ważka – w każdym razie raptem, zamiast rywalizować, wyszarpywać sobie doktorantów i ukrywać wyniki cząstkowych eksperymentów, zmienili front i rozpoczęli wspólne badania. Być może łatwiej im było w ten sposób uzyskać fundusze? W każdym razie od tego momentu ich praca zaczęła przynosić niesamowite efekty. Opracowali mianowicie poszukiwaną od dawna metodę schładzania gazu tak, by nie tracił swoich gazowych właściwości (nie pytajcie, po co, bo to mechanika kwantowa, czyli jak dla mnie magia, która tym się różni od tej bajkowej, że istnieje naprawdę…).
No więc mają tę ważną metodę, ale jeszcze trzeba dowieść, że stosując ją, naprawdę uzyskają pożądany superchłodny gaz. Wtedy zorientowali się, że aby postęp prac przyspieszyć, powinni sprawdzać oddzielnie – każdy pracując na innym gazie. No i co? Jednemu się udało… po prostu rzut monetą, jeden gaz okazał się łatwiejszy do opanowania od drugiego. W ten sposób jeden naukowiec ma wynik, a drugi zwykły gaz…
Ogłaszając sukces, ujawnili, jak należy, cały proces badawczy. Zataili tylko jeden drobny fakt: który z nich formalnie „osiągnął zwycięstwo”; któremu z nich udało się ten gaz drastycznie schłodzić. Jeden z nich wiedział, że przez to pozbawia się przyszłych laurów – przy czym kilka lat później okazało się, że chodzi o Nobla. Mimo to tego szczegółu – kto konkretnie uzyskał ostateczny wynik – do dzisiaj nie ujawnili. Dawni rywali uznali, że wspólna praca jest wspólna w sposób absolutny. Bo tylko wtedy jest wspólna…
Od kilku lat, Bogu dzięki, promujemy metodę pracy zespołowej. Powoli się przebiła do rzeczywistości szkolnej i gdybym miała z perspektywy owych dwudziestu lat spędzonych w zawodzie wskazać obszar, w którym zrobiliśmy największy postęp, to byłaby właśnie owa świadomość, że dobrze jest tak zorganizować proces uczenia, by uczniowie często pracowali razem. No i teraz mamy często taki klops: zbiera się czterech dobrych kumpli, ale jeden z nich kompletnie olewa temat, polegając na tym, że się przewiezie na barkach przyjaciół. Ocena zaś przypada wszystkim taka sama. Sprawiedliwie czy nie?
Jeden głos w tej dyskusji brzmi tak: źle robimy, jako pedagodzy, bo ten leniwy nauczy się, że w życiu można się przewieźć na czyjejś spolegliwości. Powinniśmy wdrożyć metody kontrolowania przebiegu pracy tak, by w ostatecznym obliczeniu triumfalnie dać temu piątkę, tamtemu zaledwie trójczynę, a tego zhańbić jedynką. Nie pytajcie, jak to zrobić… zapewne nauczyciel powinien łazić za uczniami wszędzie, gdzie pracują nad zadaniem, albo ograniczyć im możliwość tej pracy wyłącznie do lekcji, a po lekcji zamykać materiały gdzieś na kłódkę, by przypadkiem któryś z nich nie popracował więcej od innych… no, ale jak zapobiec temu, że jeden więcej myśli i ma lepszy pomysł? W mózg im włazić, czy jak? Ja tu ironizuję, ale to nie znaczy, że nie rozumiem autorów głosu zwolenników jednostkowej sprawiedliwości. Tyle, że w pracy zespołowej z góry się zakłada, że sukces jest dziełem wszystkich i również wszyscy dzielą się porażką. To swoista cena, którą płacimy za uzyskanie dostępu do większych zasobów – jak wiemy, dwie głowy lepsze od jednej itp.
Drugi głos, do którego się skłaniam, można ująć tak: szkoła ma przygotować do dorosłego życia, a w przyszłości człowiek często staje przed dylematem pracy w zespole, który nie składa się z samych stachanowców (dla młodszych czytelników: tak nazywano za komuny przodowników pracy, którzy urabiali się do śmierci, żeby tylko „Polska rosła w siłę a ludzie żyli dostatniej”). Należy więc dać uczniom szansę, by wypracowywali strategie radzenia sobie w takich sytuacjach. Nauczyciel wtedy spełni swoje posłannictwo, gdy przed podjęciem zadania omówi z uczniami możliwe pułapki pracy zespołowej i wraz z nimi nakreśli ewentualne reakcje na takie właśnie (i inne) trudności. Oraz gdy omawiając wyniki pracy, nie ucieknie przed analizą tego rodzaju wpadek, ale znalezienie rozwiązania zostawi uczniom.
Praktycznie – ucząc się na złych i dobrych doświadczeniach – wypracowałam system, który się sprawdza zarówno wtedy, gdy uczniowie sami się dobierają, jak i wtedy, gdy nauczyciel narzuca skład zespołu (która opcja jest lepsza z punktu widzenia procesu uczenia i wychowania, to kolejny ciekawy temat, być może należy eksperymentować z rozmaitymi procedurami).
W czasie pracy nad projektem jestem zawsze dostępna dla uczniów, którzy przychodzą z jakimikolwiek problemami i zdarza się, że już na tym etapie dowiaduję się: „Proszę pani, ale Mietek nie przyniósł tych zdjęć i w ogóle mówi, że ma to w nosie…”. Wtedy, co zrozumiałe, jak każdy dobry „szef” pomagam zespołowi znaleźć rozwiązanie – a bywają różne. Natomiast jeśli nie mam żadnych sygnałów w trakcie pracy, sama nie przeszkadzam zespołom – nawet, jeśli widzę, że ktoś pracuje więcej od innych. To, że tak będzie, wiemy wszyscy od samego początku (wspólna rozmowa przed przystąpieniem do realizacji zadania); jak i to, że czasem trudno wymierzyć wartość udziału poszczególnych członków grupy – czy Felek gromadząc informacje wniósł większy wkład od Grażyny, która zmontowała prezentację, skoro Felkowi zajęło to godzinę, a Grażynie pół godziny?
Kiedy zaś wreszcie uczniowie prezentują zadanie, nad którym pracowali zespołowo, mają możliwość wskazania osoby, która kompletnie nie brała udziału w pracy. Nie muszą. Sami powinni zadecydować, jak chcą postąpić. Ale jeśli wybiorą ten wariant, to ja muszę się zorientować, czy jest usprawiedliwiony – i wierzcie mi, nigdy nie było z tym problemu, leser zawsze się przyznawał. Wtedy i tylko wtedy różnicuję oceny, co jest bardzo łatwe w systemie punktów – punkty leniwca zostają rozdzielone na pozostałych uczestników zespołu.
Co ciekawe, uczniowie tylko w wyjątkowych wypadkach zgłaszają, że kogoś nie można pod wynikiem podpisać. Zdarza się tak, ktoś z grupy wypiął się na resztę i w ogóle nie przyłożył palca, czyli de facto sam się z grupy wypisał. Jak wspomniałam, ja nie ingeruję, jak dzielą się rolami i zadaniami, aczkolwiek zanim podejmą się pierwszego wspólnego zadania, rozmawiamy nad najlepszymi strategiami podziału pracy. Mam wrażenie, że ten system zapewnia uczniom możliwość zaprawiania się do życia dorosłego w sposób maksymalnie sensowny i wspierający. Jak zwykle, czekam na głosy krytyczne, szczególnie od moich uczniów.