Przeważnie uczę w gimnazjum. To znaczy, że poznaję trzynastolatków, od co najmniej sześciu lat kształtowanych przez szkolną rzeczywistość, jej tradycje i zwyczaje.
Oczywiście jako ludzie są różni: siedzi przede mną dziewczynka optymistycznie nastawiona do świata mimo dotychczasowych rozczarowań; obok niej koleżanka ze sceptycznym uśmiechem na ustach; za ich plecami zmęczony życiem filozof udaje, że uważa, chociaż zasłaniając usta ręką rozmawia z sąsiadem-wiercipiętą. Inne charaktery, ale też rozmaite stadia dojrzewania, co w tym wieku naturalne. Jednym łatwo się będzie skupić, inni – nawet mogliby chcieć, ale ich umiejętność zakres koncentracji wystarcza zaledwie na kilka minut. Potem trzeba będzie przywołać ich „do uwagi” – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Osoby już szukające potencjalnych obiektów pierwszego flirtu i ci, którym na razie do głowy nie przychodzi, że można przejść od filmowych scenariuszy miłości do własnych eksperymentów.
Ale jedno mają wspólne: „parcie na stopnie”. Może z wyjątkiem drugorocznych, chociaż u nich widzę wystudiowaną obojętność, która zrodziła się w porażce w tymże procesie walki o wyższą cyferkę. Polegli, a teraz po prostu udają, że to wszystko jest pic na wodę. Oczywiście oni mają rację, to JEST pic na wodę; rzecz w tym, że w to nie wierzą. Będą usuwać się od prób zdobycia pozytywnej oceny nie dlatego, że widzą jej bezsens, ale dlatego, że wierzą mocno w swoją niemoc.
No więc wchodzi do klasy taki zespół, jako ludzie zróżnicowany, jako uczniowie sformatowany w szkolnych trybach, i zaczynają się kwiatki. Przydarzyła się, powiedzmy, jakaś interesująca dyskusja. Tuż przed dzwonkiem rzucam propozycję:
– Kto chce, niech na następną lekcję spisze swoje myśli dotyczące tego tematu. Może zbierzemy je razem i ponownie się zastanowimy? To ważna sprawa, a zabrakło czasu, żeby dojść do jakichś wniosków.
– Proszę pani, a co za to dostaniemy?
Ręce opadają. Przed chwilą dyskutowali z autentycznym zaangażowaniem. Nie tylko bronili swoich stanowisk, ale też naprawdę słuchali kolegów. W tym procesie uczyli się słuchać ze zrozumieniem, analizować, szacować wagę poszczególnych argumentów i do nich odnosić w kolejnych wypowiedziach. No, dorośli (szczególnie politycy w telewizyjnych audycjach) tak nie umieją! A teraz wyłazi z nich najgorszy gatunek oportunisty, obwoźny kramarz, co sprzeda własną matkę za trojaka.
Ale czyja to wina? Ja już nie chcę po raz en-ty przytaczać eksperymentu sprzed lat, kiedy to jedna grupa dzieci nie dostawszy cukierków za rysunki w kolejnym tygodniu ponownie z chęcią rzuciła się do kredek, podczas gdy grupa nagrodzona natychmiast zadała to właśnie typowo szkolne pytanie. Ludziska! Ile dostanę za to, że pójdę z przyjaciółmi na spacer? Ile mi dadzą za urlop na Hawajach? Dlaczego od małego uczymy naszych milusińskich, że są zajęcia fajne (Hawaje, przyjęcie, niedzielne wylegiwanie się do późna w łóżku) i te znojne, niechciane, nużące (praca, praca, praca…)? Czy naprawdę wszyscy tak nienawidzimy tego, za co nam co miesiąc spływa na konto mniejsza lub większa pensja?
Kiedyś był film o szczęśliwych śmieciarzach. To ku pamięci tych, co uważają, że bez nagrody człowiek nie znajdzie zadowolenia w swoich działaniach.
A eksperyment został przeprowadzony czterdzieści lat temu, od tego czasu szkoły – szczególnie szkoły, te mateczniki formowania postaw na przyszłe życie! – powinny, jak Ziemia długa i szeroka, odejść od stawiania stopni i dać dzieciom jak najdłużej doznawać autentycznej radości z robienia rzeczy, które ich interesują – dla własnej satysfakcji; oraz rzeczy, które ich mniej lub zgoła wcale interesują, z poczucia obowiązku – co też daje satysfakcję. Może to głupio zabrzmi w tym miejscu, ale ja wyznam szczerze, że nienawidzę sprzątać. Od czasu do czasu jednak trzeba wytrzeć kurze, zamieść podłogę, umyć okna. Pracuję z zaciśniętymi zębami, ale kiedy skończę i mieszkanie lśni (no, to już przesada, ale przynajmniej kłaki kociej sierści nie latają w powietrzu i przez okna widać drzewa), siadam na fotelu i rozkoszuję się poczuciem sympatii do mnie samej – tej obowiązkowej Zosi. Jakżebym była zubożona, gdybym tę pracę wykonywała w oczekiwaniu zapłaty. Gdybym wiedziała, że za to sprzątanie dostanę od męża, powiedzmy, stówkę „w nagrodę”!
Dlaczego więc szkoły – jak się powiedziało, nie tylko w naszym kraju, nie jesteśmy jedynymi idiotami na tym świecie – nie zmieniły wzorca? Mówi się o wartości informacyjnej ocen, ale można oddzielić tę funkcję od funkcji zapłaty/nagrody. Nawiasem mówiąc, zapłata i nagroda to dwa osobne koncepty i o tym kiedyś też napiszę. Ale na razie bardziej fundamentalnie: czemu uczymy dzieci, że mają działać jak automaty z batonikiem: wrzucam motywator, wylatuje działanie?
Zastanówmy się wszyscy. Tylko błagam, nie bądźcie kramarzami na targu próżności – nie pytajcie, co za to dostaniecie …