Nie ma co ukrywać, że początek roku szkolnego Anno Domini 2016 nie jest zwyczajny, zapowiada się bowiem kolejna reforma systemu oświaty. Ale cóż… wszyscy pragniemy, aby nasze dzieci uczyły się w warunkach jak najlepszych, aby czas spędzony w szkole procentował zadowoleniem w chwili obecnej, a w przyszłości kompetencjami społecznymi i zawodowymi. Wszyscy – jestem tego pewna – chcą dobrze, gdy wygłaszają swoje zdanie. Toczy się dyskusja warta swojego celu i obyśmy doszli w niej do godziwych ustaleń.

Osobiście przysłuchuję się wymianie argumentów uchem osoby, która przez pięć lat studiów była uczona podejścia naukowego. Cóż to oznacza? Ano całkiem zwyczajnie: nie brać nic na wiarę. Naukowiec, czyli człowiek odkrywający prawdę funkcjonowania otaczającej nas rzeczywistości, postępuje według sprawdzonego wzorca (zainteresowanych odsyłam do pism Karla Poppera): wybiera jakąś kwestię, co do której nie ma jeszcze absolutnej pewności – a więc raczej nie będzie starał się zbadać, ile stopni ma suma kątów w trójkącie, natomiast z powodzeniem może zainteresować się zagadnieniem doskonalenia systemu edukacji; następnie formułuje pytanie badawcze („co sprawia, że szkoła osiąga sukces jako placówka kształcąca młode pokolenie?”) i wywodzi z niego jakąś hipotezę (na przykład „sukces szkoły jest zależny od panującej w niej atmosfery” albo „sukces szkoły zależy od struktury systemu edukacji”). Zwróćmy uwagę, że w tym punkcie, w którym polityk kończy proces tworzenia koncepcji, naukowiec dopiero zaczyna. Przyjąwszy bowiem założenia (wielkość szkoły lub struktura systemu), musi zaprojektować takie badanie, które pozwoli… nie, jeszcze nie dojść do prawdy! Zanim cokolwiek na temat prawdy ośmieli się powiedzieć, naukowiec „falsyfikuje hipotezę”. Czyli stara się ją obalić! Tak, właśnie – wcale nie dąży do jej potwierdzenia. Jeżeli bowiem ją potwierdzi, to drugi naukowiec może – wzorem opozycyjnego polityka – zarzucić mu, że być może prawda jest inna, bo w danym badaniu nie uwzględniono jakiegoś czynnika. Natomiast obalenie hipotezy jest niepodważalne. Oczywiście naukowcy rzadko się cieszą, gdy im się to uda, bo są tylko ludźmi i woleliby nie wiedzieć, że się na początku pomylili. Ale jeśli hipotezy nie uda się obalić, to naukowiec skromnie stwierdza: „w obecnym stanie wiedzy można przypuścić, że sukces szkoły zależy od…”).

I w idealnym społeczeństwie dopiero w tym momencie powinni wkroczyć politycy, inicjując działania oparte na wynikach badań. Zmienić strukturę szkolnictwa. Albo wprowadzić przepis, że szkoła nie może liczyć więcej niż x uczniów. (Mnie intuicja podpowiada, że to drugie rozwiązanie jest właściwsze, ale jak wspomniałam, wytrenowana w podejściu naukowym mogę jedynie opowiedzieć się za tą hipotezą).

Zamiast badań w modelu eksperymentalnym można porównać istniejące modele szkół, jak to uczynił kilkanaście lat temu mój serdeczny przyjaciel, Derry Hannam, emerytowany dyrektor i inspektor brytyjskiego Ofsted (odpowiednik naszego nadzoru pedagogicznego, czyli „kurator ogólnokrajowy”). Porównał wyniki w nauce tzw. szkół partycypacyjnych (w których uczniowie i rodzice mają do powiedzenia coś więcej, niż „tak jest, panie profesorze!”) z szkołami tradycyjnie zorganizowanymi (uczniowie mają słuchać poleceń, a rodzice pilnować, by dzieci się uczyły). Okazało się, że w tych pierwszych szkołach panowała sympatyczna atmosfera, co przekładało się na wyniki w nauce (http://alternativestoschool.com/pdfs/The%20Hannam%20Report.pdf). Raport został opublikowany w kwietniu 2001 roku i od tamtej pory zalecenia rządu brytyjskiego biorą pod uwagę zawarte w nim wnioski, niezależnie od tego, czy rządzi partia konserwatywna, czy laburzyści.

Co ciekawe – na całym świecie prowadzi się dużo badań rozmaitych aspektów edukacji. Dorobek jest na tyle obszerny, że można się pokusić o tzw. meta-analizę (czyli przyjrzenie się wynikom wielu rozmaitych badań w celu sporządzenia swoistej syntezy). Jakiś czas temu dokonał tego niejaki John Hattie (niestety nie znam go, a szkoda, bo chciałabym go też nazwać moim serdecznym przyjacielem).

John Hattie opracował sposób rangowania rozmaitych czynników wpływających na wynik uczenia się (okazało się, że aż 195 czynników ma wpływ znaczący statystycznie) i uszeregował je od wpływających w stopniu dużym po minimalny zarówno w jednej sumarycznej skali, jak i w sześciu obszarach (czynniki związane z uczniem, z domem rodzinnym, ze szkołą, z programami, z nauczycielem oraz z metodami uczenia). Bardziej zainteresowanych odsyłam do stron internetowych (http://visible-learning.org/hattie-ranking-influences-effect-sizes-learning-achievement/) i do książek Hattiego „Visible learning” oraz „Visible learning for teachers”.

Zanim przejdę do wyników, muszę zastrzec, że nie można wprost przenosić wyników ani tych, ani żadnych innych badań w inne kultury –  w Polsce mogą występować czynniki nieobecne w badaniach analizowanych przez Hattiego itp. Natomiast są one wskazówką, podpowiadającą, co warto poddać badaniom polskiego systemu edukacji.

Na dwóch pierwszych miejscach uplasowały się: przewidywania nauczycieli i programu nauczania dostosowane do specyfiki rozwoju poznawczego (tzw. ścieżka Piageta). Tłumacząc na ludzkie: nauczyciele powinni znać swoich uczniów i wiedzieć, na co ich stać; a metody i treści nauczania muszą brać pod uwagę możliwości poznawcze dziecka. Tylko tyle i aż tyle.

Ale to nie koniec. Czwartym najważniejszym czynnikiem wpływającym pozytywnie na wyniki uczenia się są… stopnie przewidywane przez uczniów. Ja się nie dziwię, bo od wielu lat proszę uczniów, by sami sobie prognozowali swoje końcoworoczne stopnie i widzę, jak ten prosty zabieg wzmacnia pozytywny stosunek do nauki, a co za tym idzie, wpływa na poprawę wyników. Ale w naszym kraju można na palcach policzyć nauczycieli, którzy stosują tę metodę. Tymczasem – jakie to proste! Zacznijmy pytać uczniów, jaki przewidują wynik swojej nauki, a osiągniemy więcej, niż zwiększając liczbę klasówek (na liście Hattiego ten czynnik wylądował dopiero w okolicach setnego miejsca).

Na wysokim, szesnastym miejscu jest przekazywana na bieżąco tzw. formative assessment (w Polsce używamy nie do końca trafnego sformułowania „ocena opisowa”) – czyli po prostu informacja zwrotna. Ważne, żeby była „na bieżąco”, czyli żeby nauczyciel rozmawiał z uczniem krótko, ale za to po każdej wykonanej pracy.

Jak wynika z analizy, zamiast ładować pieniądze w rozmaite kursy dla nauczycieli, należałoby zamiast tego dać każdemu małą kamerkę, ponieważ najbardziej skuteczną metodą poprawiającą jakość pracy nauczyciela i wprost przekładającą się na polepszenie wyników uczniów jest „micro-teaching” (ósma pozycja na liście). Strategia polega na nagrywaniu prowadzonej lekcji i analizowaniu nagrania z mentorem lub/i z grupą innych studentów. Skoro od dawna wskazujemy na konieczność przemodelowania systemu kształcenia nauczycieli na kierunkach pedagogicznych, należałoby poważnie wziąć pod uwagę ten trop.

Zamiast wykładów i obszernej pracy domowej (miejsce blisko końca listy!) Hattie poleca „dyskusję klasową” – nauczyciel przedstawia lub wspólnie z uczniami wyłania zagadnienia, które są następnie w sposób pogłębiony dyskutowane na forum klasowym. Nie należy się przy tym przejmować, że „straciliśmy dużo czasu, zamiast przerobić kolejny temat z podstawy programowej”…

Na siódmym miejscu listy znalazła się „wiarygodność nauczyciela” (bynajmniej nie merytoryczne przygotowanie w zakresie uczonego przedmiotu, ta okoliczność znalazła się na piętnastym miejscu… od końca!) Hattie stwierdził, że uczniowie bardzo dokładnie wyczuwają, który nauczyciel potrafi „zrobić różnicę”, ponieważ: budzi zaufanie, łatwo dostrzec jego kompetencje zawodowe, jest dynamiczny i reaguje bezzwłocznie. Jak powiedział Hattie w pewnym wywiadzie „jeśli nauczyciel nie jest odbierany jako wiarygodny, uczniowie po prostu się wyłączają”. A na czym to konkretnie polega? Zaufanie zyskuje się pokazując, że się ufa uczniom; kompetencji dowodzi dobrze zorganizowany przebieg lekcji; wrażenie dynamiki niesie energiczny styl narracji, pozbawiony tzw. „wahaczy” (no tak… no, wiecie…), nauczyciel powinien też wyjść spoza tradycyjnych barier (na przykład zza biurka).

Wśród narzędzi skutecznie podwyższających wyniki uczenia się jest jeszcze podejście pedagogiczne, w którym uczeń staje się nauczycielem dla swoich kolegów. Praca nauczyciela polega w tym modelu na negocjowaniu tematów, dostarczaniu źródeł i wspieraniu ucznia w przygotowaniach swojej lekcji (czy też jej fragmentu). Można również organizować się inaczej, np. by uczniowie w grupach zapoznawali się z fragmentem materiału, po czym grupy zmieniają skład i następuje wymiana wiedzy.

Na dość wysokim, dwudziestym szóstym miejscu znalazła się pozycja dla nauczycieli, ale zapewne i dla rodziców: „nie-etykietowanie uczniów”. Koniec z „jesteś zdolny, ale leniwy” i z „z ciebie to nic nie będzie”.

Niespodzianką jest bardzo daleka pozycja „programów opartych na ruchu”, obecnie szalenie modnych (np. Edu-ball). Osobiście z żalem to piszę, bo moja wizja szkoły zakłada, że dzieci o wiele częściej są w ruchu, niż w ławkach. Być może problem tkwi w jakości tych programów? To pytanie, z którym zwracam się do twórców pomocy edukacyjnych.

Większość czynników z górnej części listy nie wymaga dużych nakładów finansowych – pomijając, rzecz jasna, kampanię popularyzującą dane działanie i jakieś wymierne „motywatory” dla nauczycieli i szkół, które je wdrażają. Taka forma dofinansowania oświaty z pewnością byłaby skuteczna…

Natomiast moja “intuicja” dotycząca wielkości szkoły nie do końca się potwierdziła (w okolicach siedemdziesiątego miejsca, a wielkość klasy ma jeszcze mniejszy wpływ na wyniki uczenia się – sto czterdzieste miejsce na liście, czyli efekt niemal niezauważalny!). Co ciekawe, okazuje się, że czynnikiem pogarszającym wyniki w nauczaniu są… letnie wakacje. Wobec tego należy się cieszyć, żeśmy już wrócili do szkoły. Może też zaproponujemy, żeby w ramach reformy edukacji w ogóle znieść lipcowo-sierpniową przerwę w zajęciach?