Dzisiejszy wpis jest skierowany do nauczycieli, i to do tych „z górnej półki”, którzy postrzegają swoje działania zawodowe jako misję, a nie sposób zarabiania na utrzymanie (w tym ostatnim nie ma nic złego, bo w szkole – jak w każdym innym środowisku pracy – jest miejsce dla ludzi, którzy wykonują swoje obowiązki uczciwie, a zakończywszy pracę spokojnie wracają do domu – właśnie po to podpisujemy w momencie zatrudnienia tzw. „zakres obowiązków”).
Mój wpis, jak wspomniałam, może wielu pedagogów-pasjonatów zbulwersować. Jako usprawiedliwienie niech posłuży wyjaśnienie: piszę o sobie samej. Być może jestem jedyną czarną owcą w śnieżnobiałym stadzie – proszę nie traktować tych słów jako uszczypliwej ironii. Przecież nie znam tajników Waszych umysłów, drodzy nauczyciele z wielkimi sercami. Jeżeli w dalszych słowach nie odkryjecie samych siebie, to wspaniale! Wtedy będzie to wyłącznie indywidualna spowiedź nauczycielki, która od lat powtarzała, że „uczeń jak każdy człowiek ma swoją autonomię”, ale nie do końca rozumiała sens swoich słów…
Dzisiejszy wpis jest też kierowany do rodziców. Też do tych z „górnej półki”, którzy troszczą się o przyszłość swoich pociech, którzy wierzą, że posyłając je na dodatkowe zajęcia z języków obcych, tańca, gry w szachy i szybkiego czytania, dają im gwarancję udanego życia. Którzy sprawdzają stopnie i pilnują odrabiania domowych zadań. Obawiam się, że też Was zbulwersuję, zadając Wam pytanie: czym się kierujecie? Uwierzyliście w statystyki – to prawda, że wśród wyżej wykształconych jest najmniejszy odsetek bezrobotnych, chociaż aktualnie bezrobocie spada, a w dobrze funkcjonującej gospodarce każdy ma szansę znaleźć zatrudnienie. Bardziej więc zapatrzeni jesteście w swoją wizję „szczęśliwego człowieka” – takiego, który w pracy nie brudzi rąk, któremu czapkują podwładni, który zajmuje fotel (albo katedrę).
Przede wszystkim więc: jak nauczyciele widzą rację swojego zatrudnienia przez pryzmat dobrych stopni swoich uczniów, tak rodzice upatrują w szkolnych powodzeniach dzieci sens swych wysiłków wychowawczych. Mogłabym tutaj wspomnieć, że widziałam szczęśliwego mechanika samochodowego po zawodówce i znam kilku szalenie sfrustrowanych naukowców. Ale chcę o czym innym…
Czy nauczyciele, wkładający całą pasję w pracę z dziećmi, traktują swoich uczniów podmiotowo (to znaczy, jak odrębne osoby, które mają prawo do swojego zdania)? Czy potraktują poważnie podopiecznego, który stwierdzi, że nie obchodzi go nauka matematyki?
A rodzice, czy poważnie gotowi są posłuchać dziecka, które mogłoby im powiedzieć, że woli spędzać godziny przy komputerze, niż uczyć się hiszpańskiego?
Co to znaczy, że nauczyciel postrzega uczniów „podmiotowo”? O tym się od kilku lat wiele pisze i mówi, wprost nie wypada zaprzeczyć, że „podmiotowość ucznia jest podwaliną dobrej szkoły”. Ale jak rozumiemy to określenie, jak realizujemy to wyzwanie?
Jeżeli postrzegamy „obiekt, któremu trzeba pomóc” wyłącznie zadaniowo – będziemy zapewne uczyli się narzędzi pedagogicznych, które ich twórcy zachwalają jako pożyteczne w „wyrównywaniu szans”. Intencje mamy poczciwe, ale może się okazać, że uczeń… stawia opór. Dlaczego? To, co dalej napiszę, nie jest rozliczaniem indywidualnym, bo nie jest mi dany wgląd w umysł każdego nauczyciela. Wielu może się więc poczuć dotkniętymi moimi dywagacjami. Proszę jednak, by zamiast urazy zdobyć się na spokojną, bezstronną refleksję. Nauczyciel, który autentycznie chce mieć taką perspektywę, by uczniów postrzegać faktycznie jako podmioty, a nie obiekty swoich pedagogicznych starań, nie obrazi się, poproszony o wgląd we własne postrzeganie.
Czy na pewno nie ignorujemy ucznia jako osobę, która może np. nie chcieć naszych oddziaływań? Rafael Luciani, świecki teolog z Wenezueli, autor książki „Papież Franciszek i teologia ludu”, w nieco innym kontekście mówi o wykluczonych tak:
„Zmianą byłoby widzieć innych jako podmioty, co znaczy, że inny ma rolę do spełnienia w sferze społecznej, ekonomicznej, politycznej… podobnie jak ja. Powinienem stworzyć warunki, które wzmocnią drugiego, dadzą mu szansę.”
Jak ja to rozumiem, jako nauczycielka, która spotyka w swojej klasie dzieci „inne”, odstające od tzw. normy, być może zranione okolicznościami egzystencjalnymi… przez system edukacyjny postrzegane jako „nie rokujące” (definicja słabych uczniów, którzy nie reagują pozytywnie na nasze oddziaływania)? Czy nie jest tak, że kiedy uczeń nie wyraża chęci współpracy, reaguję – choćby maskowanym – rozczarowaniem i nawet niejaką pretensją? Rozumiem, że taka reakcja może skrywać poczucie winy. Ale paradoksalnie, czy samo to poczucie winy nie zdradza, że a priori przeszłam do porządku nad faktem, że uczeń jest osobnym niezależnym człowiekiem, który może (wbrew własnej korzyści – tak, jak ja ją postrzegam) odrzucić moje dobre chęci?
Spróbujcie zrozumieć, zanim mnie odsądzicie od czci i wiary jako oszołoma propagującego piekło ignorancji. Nie chodzi mi o to, że odmowa uczenia się jest godna podziwu. Chodzi mi o to, że gdyby kolega z pracy powiedział Wam, że nie będzie z Wami chodzić do pobliskiego Domu Kultury na zajęcia z historii sztuki, to może byście perswadowali, może byście sobie pomyśleli, że głupio robi, ale nie przyszłoby Wam do głowy skwitować jego argumenty: „a tam, masz chodzić i już”! Dlaczego? Bo kolega z pracy jest w Waszych oczach osobą, która ma prawo do własnego – nawet jeśli niesłusznego – zdania. Czemu więc odmawiacie tego prawa Waszym ukochanym dzieciom, drogim Waszemu sercu uczniom? Czy w Waszych oczach dziecko jest osobą?
Nie mam zgrabnego zakończenia. Nie mam gotowej recepty. Dopiero zaczęłam pracować nad tym, żeby – zanim się zabiorę do „naprawiania” – dostrzec rolę, jaką ma do spełnienia dziecko, które się nie uczy i nie zalicza grzecznie kolejnych klasówek. Przecież nie taką (przynajmniej nie wyłącznie taką), by usprawiedliwić konieczność mojego zatrudnienia?…