Przypadło mi obserwować z pierwszej ręki, bo bezpośrednio uczestnicząc , kolejny akt ogólnokrajowego eksperymentu zasilania szkoły sześciolatkami. Dotychczas brałam udział w dyskusjach, a moje stanowisko, poparte doświadczeniami ze szkół kanadyjskich, było jednoznacznie „pro”, czyli za.

Za oceanem miałam okazję pracować w rozmaitych szkołach, bo byłam tzw. „on call”, czyli członkiem ekipy nauczycieli i asystentów, zatrudnianej przez gminną radę szkolną. Kiedy w którejś z szkół obwodu ktoś idzie na zwolnienie, sekretarka zgłasza ten fakt w zautomatyzowanym systemie telefonicznym, który natychmiast poczyna wydzwaniać do nas, zastępców – po kolei, zgodnie z zasadą starszeństwa, czyli daty zatrudnienia (Kanadyjczycy bardzo sobie cenią zasadę „seniority” w środowisku pracy; mnie też się spodobała, bo wykluczała wszelkie pomówienia o kumoterstwo czy inne machlojki personalne). W ten sposób jeździłam na dzień, dwa lub trzy – raz na cały tydzień – do rozmaitych szkół. Kilka razy dostałam zlecenie na zastępstwo w zerówce, czyli pracowałam z pięciolatkami.

Było to jak skrzyżowanie zapamiętanego z dzieciństwa przedszkola z szkołą, z tym, że chyba pod względem metod nieco więcej szkoły, aczkolwiek dostosowanej treściowo do dziecięcych umysłów. Było więc czytanie historyjek dzieciakom siedzącym przed nauczycielką na dywaniku (każde miało własne miejsce wyznaczone taśmą klejącą i każde się tego miejsca trzymało). Były swobodne zabawy w sali i na placu zabaw (zerówka zawsze ma własny, wydzielony od reszty szkolnych boisk, najczęściej z bezpośrednim wyjściem z klasy). Były też rysowanki i pisanki, wspólne przygotowanie drugiego śniadania (klasy wyposażone były we własne mini-kuchenki). Jedno, czego nie było – to oceny.

Dzieci wkładały swoje arkusze ćwiczeń czy malowanki – każde do swojej własnej puszki, kubeczka lub szufladki – a rodzice odbierając pociechy zabierali te dzieła do domu, gdzie zapewne odbywało się rodzinne napawanie talentem malucha. W trakcie pracy opiekunki podchodziły na prośbę o pomoc, lub kiedy widziały, że coś u któregoś dziecka „nie gra”. Interweniowały, wyjaśniały… chwaliły pracę, pilność, upór. Ale raczej nie miały w zwyczaju spieszyć z ocenianiem. Jeżeli dziecko pytało, odpowiadały. Niektóre dzieci pytały częściej, inne rzadziej lub wcale. Tak było w Vancouver.

Przenosimy się na naszą półkulę. W każdy poniedziałek przez czterdzieści pięć minut sprawuję opiekę nad procesem poznawania podstaw języka angielskiego kilkanaściorga pierwszaków. Śpiewamy (jak w Kanadzie). Rysujemy (jak w Kanadzie). Biegamy po klasie, szukając kolorów, przedmiotów (jak w…). I przez cały ten czas muszę odpowiadać na pytania: „proszę pani, ładnie zrobiłam?”; „pani patrzy, dobrze mi wyszło?”. To ciekawe, że maluchy pod tym względem już się różnią od pięcioletnich Kanadyjczyków. Ale nie będę się wikłać w próby interpretacji, ja tylko raportuję.”.

No więc podchodzi dziecko: „proszę pani, czy mi się udało?” Zgodnie z moim pedagogicznym credo odpowiadam pytaniem „a co ty sam/sama o tym sądzisz? Kiedy pytam o to starszych uczniów, są spłoszeni (rzecz jasna, jeżeli pierwszy raz mają ze mną do czynienia). Ale maluch bez wahania szczerzy zęby w uśmiechu i odkrzykuje: „bardzo mi się podoba!”

„No, jasne – przecież sam to namalowałeś” – myślę sobie – „czemu nie miałoby ci się podobać?” Oddycham z ulgą – te maluchy mają jeszcze ufność we własne siły. Potwierdzam, że mnie się też podoba, czasem proponuję, że może jeszcze by pokolorować… zachęcam, by dokończył(a)… Dziecko albo się zgadza i siada do pracy, albo lekceważy moje rady. Też OK – na razie za wcześnie na drążenie, a zmuszać nie lubię. Tak czy inaczej, mam poczucie zamkniętego procesu.

Bawiłam się tak z nimi przez kilka pierwszych tygodni. Aż podeszła do mnie na przerwie wychowawczyni z dziennikiem i spytała:

Zosia, a czemu ty nie stawiasz stopni?”

To jest świetne pytanie! Zwracam się z nich do czytelników: dlaczego nie stawiałam stopni? Proszę przesyłać swoje propozycje. Najlepsze wyjaśnienia tej zagadki zostaną nagrodzone, a wszystkie opublikujemy w kolejnych odsłonach niniejszego bloga.