Pamiętacie to stareńkie przysłowie? „Czym skorupka za młodu… tym na starość trąci”? Być może odeszło w zapomnienie, być może nie rozpoznajemy w staroświeckim „trąci” synonimu słowa „pachnie, zalatuje” i nie orientujemy się, że jest to elegancki pierwowzór powiedzenia „czego Jaś się nie nauczył, tego Jan nie umie”. W przekładzie dla obcokrajowców: dzieciństwo i młodość to okres, w którym nabywamy podstawowe umiejętności (albo ich nie nabywamy i wtedy, niestety, w dorosłym życiu możemy je tylko naśladować, ale nie przychodzą nam już tak naturalnie, jak chodzenie i oddychanie).
To na przykład ufność: temat jednego z moich poprzednich wpisów. Jeśli małe dziecko doświadcza głodu, ale zawsze znajdzie się przy nim „karmiąca pierś” (no, ostatecznie smoczek butelki), to bez słów, bez świadomości, bez pisania deklaracji rodzi się w nim i utrwala ufność, że taki jest świat, że w potrzebie zawsze znajdzie się ktoś, kto zrozumie i poda pomocną dłoń. Czyli – że światu, ogólnie rzecz biorąc, można zaufać. To zresztą nie oznacza, że trzeba tę pierś podsuwać natychmiast; dziecko może przeżyć chwilę płaczu, a nawet powinno poznać uczucie bezradności, pod warunkiem, że nie trwa ono zbyt długo, a kończy się… no właśnie, podsuniętą piersią. Płaczę, jest mi źle, ale uczę się, że kiedy daję taki sygnał, to sprawa zakończy się dobrze, bo świat taki już jest, że ludzie kochają i pomagają w potrzebie. Kiedy takie dziecko później, w dorosłym życiu, dozna oszustwa, to będzie cierpiało, ale jednocześnie odnajdzie w sobie siłę nadziei – że nie wszyscy są źli i pomoc na pewno się znajdzie. (Co zresztą jest najprawdziwszą prawdą!)
Można więc powiedzieć, że szkoła zaczyna się z dniem narodzin (a nawet wcześniej, ale to inny temat), a najważniejszym zadaniem dla niemowlęcia jest opanowanie postawy ufności – w tym okresie nauczycielami są rodzice czy opiekunowie. Zapamiętajmy: dziecko się uczy, ale bez właściwego zachowania „nauczycieli” – nici z nauki. Potem już strat nie nadrobi ani przyjaciel, ani kochająca żona czy oddane dzieci.
W szkole życia też przechodzimy do następnej klasy: w wieku przedszkolnym uczymy się samodzielności. Tak więc gdy niemowlak musiał czuć, że otacza go opieka, przedszkolak powinien być stawiany przed wyzwaniem: „musisz sobie sam z tym poradzić”. Oczywiście nikt nie każe mu zdobywać pożywienia czy spłacać kredytu we frankach szwajcarskich, czy nawet w mizernych złotówkach; ale powinien się uczyć sam ubierać i w końcu przychodzi taki moment, że trzeba cierpliwie zaczekać, aż poradzi sobie z guziczkami. Wiecie, co wtedy czuje taki skrzat? Jest bardziej dumny, niż zdobywcy Everestu! Rezultat zaś trwa przez całe życie, bo dorosły człowiek ma w tyle głowy świadomość, że „zawsze sobie poradzę, lepiej czy gorzej, ale poradzę sobie!” (a z poprzedniego okresu też i pamięć tego, że „być może CZASEM będę potrzebował innych, żeby sobie poradzić, ale to nie szkodzi, bo wiem, że w końcu zawsze się tacy znajdą”).
Potem przychodzi „prawdziwa” szkoła, a z nią czas, by się nauczyć wytrwałości (to dlatego mamy zadania szkolne i prace domowe!).
A nieco później, ale jeszcze zanim wybuchnie szaleństwo hormonów i nastolatki zaczną „określać samych siebie” – jest taki czas, w którym możemy opanować sztukę funkcjonowania obywatelskiego. Jeśli tego się dorastające Jasie i Małgosie nie nauczą, to jako dorośli Janowie i Małgorzaty po prostu nie będą umieli być NAPRAWDĘ obywatelami. Jako uczniowie nie zgłoszą dyrekcji szkoły wniosku, by założyć spółdzielnię uczniowską lub zlikwidować dokuczliwe dzwonki na rzecz melodyjnych kurantów; jako członkowie spółdzielni mieszkaniowej, nie pójdą na walne zebranie, by zaprotestować przeciw złym planom remontowym; jako obywatele kraju albo nie będą chodzili na wybory, albo zagłosują kierując się wyłącznie kiełbasą wyborczą. Bez kluczowego doświadczenia, które można streścić tymi słowy: „mam prawo decydować o sobie i o otoczeniu, ale też mam obowiązek zastanowić się wraz z innymi, jaka decyzja najlepiej będzie służyć naszym potrzebom i mam prawo oraz obowiązek działać, by ta decyzja została zrealizowana” – bez tego doświadczenia w szkole, nie zbudujemy społeczeństwa obywatelskiego w kraju.
Tak, jak na rodzicach spoczywała odpowiedzialność, by niemowlę doznało troski i nauczyło się ufności – tak na szkole spoczywa odpowiedzialność, by uczniowie doznali możności decydowania o sobie, wybierania opcji i konsekwentnego działania w wyniku podjętych wyborów. Szkoła NIE JEST odpowiedzialna za podstawy wychowania (kultura osobista, zawiązywanie sznurowadeł, poszanowanie bliźniego – to zadania z wcześniejszego okresu, przed piątym rokiem życia); ale szkoła JEST odpowiedzialna za kształcenie postaw obywatelskich.
Nasza szkoła tego zadania nie spełnia. Nie spełniała go za czasów peerelowskich, rzecz jasna, bo szkoła w tamtym okresie miała wprost przeciwną misję: jej absolwenci powinni być posłuszni władzy i przekonani, że władza wie najlepiej. Paradoksalnie, wtedy owo wychowanie w posłuszeństwie powodowało, że niektórzy buntowali się, czując niezgodność przekazywanego etosu ze zwykłą człowieczą intuicją. Dzięki temu doczekaliśmy się dysydentów, twórców ruchów obywatelskiego oporu i wreszcie „Solidarności”. Potem czasy się zmieniły, zrzuciliśmy „okowy”, ale… szkoła się nie zmieniła. Nadal uczniowie są „obywatelami”, którzy przez dwanaście lat uczą się ślepego posłuszeństwa wobec władz w osobach dyrektora i nauczycieli. Nie uczą się wzrastania ku odpowiedzialności związanej z wolnością.
Tu chcę poczynić zastrzeżenie: jest różnica między wolnością a samowolą. Wolność to świadomość, że mogę o sobie decydować, ale moje decyzje nie mogą ranić innych, a powinny służyć dobru wspólnemu. Samowola to postawa „ma być, jak chcę, tylko dlatego, że JA TAK CHCĘ”. Samowolę jako Polacy przez ostatnie dwadzieścia lat opanowaliśmy w stopniu zatrważającym. Nie szanujemy prawa, nie szanujemy siebie nawzajem. Obecne społeczeństwo jest, można by powiedzieć, społeczeństwem rozpuszczonych bachorów. W szkole mamy taką dość dziwną sytuację: nauczyciele i dyrekcja płyną starym kursem („dzieci i ryby głosy nie mają, my rozkazujemy i nie musimy tłumaczyć sensu poleceń, a oni mają się nam podporządkować”), tymczasem rodzice już się dowiedzieli, że „są wolni a państwo jest dla nich” i nierzadko przychodzą do szkoły wyłącznie z wymaganiami („czemu mój Jaś ma jedynki, skoro to takie słodkie dziecko? Nie uczy się – to wasza wina, nieroby jedne”), a ich postawa udziela się dzieciom. Jakie to nieszczęście dla całego polskiego narodu – nie wychowujemy się do przyszłego ODPOWIEDZIALNEGO kierowania Polską…
Mamy w szkole przedmiot, który się z wychowaniem obywatelskim kojarzy, ponieważ nazywa się „wiedza o społeczeństwie”. Ale nazwa jest uczciwa, wbrew potocznym oczekiwaniom: młodzi uczniowie zdobywają WIEDZĘ o mechanizmach funkcjonowania społeczeństw. To nie to samo, co chcieć i umie
w życiu społecznym uczestniczyć. Tego oczekujemy raczej od zespołów uczniowskich zwanych potocznie „samorządem” (formalnie określenie „samorząd” oznacza WSZYSTKICH uczniów danej szkoły, a życiem obywatelskim tej wspólnoty ma kierować wybrany przez ogół „Zarząd samorządu uczniowskiego”). Ma on prawa i przywileje określone ustawą oświatową i w niektórych szkołach funkcjonuje dynamicznie i autentycznie, w większości jest przybudówką, cenzurowaną przez tzw. „opiekuna”, czyli jednego z nauczycieli. Teoretycznie może współuczestniczyć w zarządzaniu codziennym funkcjonowaniem szkoły, może wpływać na kształt statutu, ogólnoszkolnych programów wychowawczych, wewnątrzszkolnych systemów oceniania. Praktycznie – aby tak działać, młodzi ludzie powinni dostać pewne „instrukcje obsługi” w zakresie obywatelskiej aktywności. Od kogo? Od szkoły, od owego opiekuna, od kogokolwiek, kto zechce i potrafi. Trzeba tylko ten mechanizm uruchomić.
W naszym mieście odbyły się niedawno wybory do Rady Młodzieży. Kandydaci w szkołach ponadpodstawowych prowadzili kampanie wyborcze pod opieką „opiekuna samorządu”. Na ścianach korytarzy pojawiły się ulotki wyborcze, zorganizowano debatę kandydacką. Na jednej z ulotek przeczytałam, że kandydatka obiecuje „działać na rzecz zorganizowania w szkole kawiarenki uczniowskiej”. Ten postulat mnie zaciekawił.
– Czemu to jeden z punktów wyborczych kandydata do miejskiej Rady Młodzieży?
– Bo się wpisuje w działalność na rzecz środowiska szkolnego – odpowiedziała „opiekunka samorządu”.
– Ale można go kierować do dyrekcji naszej szkoły, nie musi być przedmiotem działania organu na poziomie gminnym.
– Aa… – podrapała się w głowę koleżanka.
Okazuje się, że zabrakło najprostszej chwili refleksji, nie tylko ze strony dziewczyny, która stawia pierwsze kroki jako obywatelska aktywistka, i chwała jej za to. No, nie ma się co czepiać, „pierwsze koty za płoty”, ale nie myślmy sobie, że młodzi ludzie nie potrzebują naszego wsparcia!
A to oznacza, że najważniejszym „przedmiotem szkolnym” powinna być „społeczna użyteczność”. I tak, pierwszaki na równi z ćwiczeniem literek i dodawaniem dwóch jabłuszek do trzech śliwek mogłyby mieć zajęcia z główkowania „co możemy zrobić dla naszej klasy” i, oczywiście samodzielnego, wdrażania wybranych pomysłów. Starszych, czyli czwarto-, piąto- i szóstoklasistów, w ramach tego samego przedmiotu zaprosiłabym do diagnozowania potrzeb całej wspólnoty szkolnej i projektowania wyłaniających się w konsekwencji tej diagnozy działań. Gimnazjaliści wspieraliby pracę samorządu lokalnego, czy to w ramach prac Rady Młodzieżowej, czy spontanicznie organizując różnorodne akcje. Tak przygotowani do życia, uczniowie szkół ponadpodstawowych sięgaliby zapewne jeszcze dalej, uczestnicząc w pracach organizacji pozarządowych czy samodzielnie prowadząc działania w skali województwa czy nawet całego kraju. (Mamy już zresztą jaskółkę w postaci olimpiady Zwolnieni z teorii).
Może powinniśmy zgłosić apel o utworzenie takiego „przedmiotu szkolnego”? Może powinniśmy domagać się z tego właśnie „przedmiotu” egzaminów zewnętrznych? Nabycie kompetencji obywatelskich jest bowiem ważniejsze od opanowania typowo umiejętności poznawczych. Jak przecież wiemy, czym skorupka… no właśnie, czy nasiąknie?