Niebawem nadejdzie wieczór Wigilijny. Dla większości z nas co roku przebiega on niemal tak samo.

Pomijając pewne radykalne zmiany, pochodne tzw. życiowych progów: małżeństwo (do kogo jechać? Do rodziców Staszka w Rzeszowie czy do mamy i cioci Kamili w Ciechanowie?)… pierwsze dzieciątko (sorki, tato, wpadniemy tylko na pięć minut, Haneczka źle znosi hałas i światło)… przeprowadzka (jak tu świętować Wigilię, nie wiadomo, gdzie kupię mak i karpie, do którego kościoła na Pasterkę?)… zapewne niemal wszyscy, z wyjątkiem najmłodszych, znają te niewygodne Wigilie. Które po kilku latach  wspominamy z rozrzewnieniem – bo trudne początki dają podwaliny pod nowe rodzinne tradycje. A w naszym życiu ważna jest nie tylko owa Tradycja, kształtowana przez przynależność narodową czy religijną; nie tylko tradycja danego regionu (kiedy facet z Kurpiów poślubia dziewczynę z Podhala, to się ostro spierają o skład wigilijnej kolacji!). Być może najważniejsza, chociaż skromniutka, cichutka, nieuświadomiona, jest tradycja osobista, fundowana na przeżyciach i doświadczeniach tylko naszych – indywidualnych i rodzinnych.

W moim wieczorze Wigilijnym jest jeden moment, za którym nie przepadam, chociaż wiem, że stanowi oś całego wydarzenia. Nie chodzi o karpia, którego ości niemal co roku trzeba wydobywać z mojego gardła metodą walenia pięścią w plecy; nie chodzi o rozdawanie prezentów, kiedy trzeba się szeroko uśmiechać rozwijając paczuszkę podpisaną znanym charakterem pisma, przygotowując wybuch radości na widok buro-szarych skarpetek, które ciocia Marylka co roku uważa za dar absolutnie niezbędny (nieco pociesza w takiej chwili fakt, że po odfajkowaniu swojej „autentycznie zachwyconej” reakcji czyhamy na identyczne wysiłki pozostałych krewnych, takoż obdarowanych)…

Moim niechętnie oczekiwanym momentem jest, niestety, niestety – chwila łamania się opłatkiem. Nie przez opłatek, tę tradycję uwielbiam. Ale po wymianie łamliwego, białego okrucha przychodzi czas na składanie życzeń. Ot, zagadka. Staram się każdemu życzyć z serca, indywidualnie, z namysłem. Ale czasu na to nieco brak, wokół kłębi się tłum ukochanych… już piąty raz słyszę nadzieję, iż nie zabraknie mi „zdrowia i radości”, dla odmiany dwa razy dowiaduję się, że życzący spodziewa się dla mnie „dużo pieniążków”. I znowu „zdrowie i radość”… a ja zmuszam moje mózgowe zwoje do pracy w nadgodzinach i aż się potem oblewam: Krysia, aha, pierwszy rok studiów: „udanych egzaminów”. Bartek, niedawno rzuciła go dziewczyna: „czułej i wiernej ukochanej”. Wujek Staszek, ma kredyt we frankach: „dobrego przelicznika walut”. Ufff! Ojej, nie… jeszcze kolej na męża! „Kochanie moje – wiernej żony…”?

No i tak się ociągam, teraz już rozumiecie, czemu. Oto bowiem nadchodzi chwila, w której powinnam życzyć – nie, że powinnam! Chcę, bardzo chcę, szczerze pragnę życzyć wam czegoś takiego, czego naprawdę wam potrzeba, na co macie nadzieję, ale taką niepewną, do której czasem trudno się przyznać, z obawy, że się zapeszy. Nie znam was tak dobrze, jak swoich bliskich, więc mogę się pomylić. Ale coś mi się po głowie tłucze. Spróbuję więc:

To będą życzenia z zakrętasem, który wymaga powrotu do otwierającej tekst refleksji o zmianach. O tych trudnych Wigiliach, które stanowią jeszcze jeden kamyczek na nowej drodze. O tym, jak trzeba budować w zmienionych warunkach, wędrować przez nieznany krajobraz, odgadywać myśli nowych kolegów szkolnych, przyzwyczajać się do nawyków kolejnej dyrektorki. Jak się czasem wątpi, czy kiedykolwiek powróci poczucie stabilizacji. Czy minie żal za dawnym, wygodnym, wysiedzianym fotelem i czy polubimy kanapy prosto ze sklepu, na których nasze siedzenie czuje się obco. Czy przestaniemy porównywać Anię z sąsiedniej ławki do Helenki, z którą zawsze plotkowałyśmy na przerwach. Czy to nowe życie będzie udane? Czy zamiana się opłaci? Czy ta szarpanina ma jakiś sens? Jak oswoić niepewność?

Ten blog jest poświęcony mojemu postrzeganiu rzeczywistości edukacyjnej, więc w myśleniu o zmianach, o obawach związanych nawet z tymi najbardziej oczekiwanymi, w oczywisty sposób powracam do „szkolnej ławki”.

Moje doświadczenia szkoły to dwanaście lat jako uczennica i dwadzieścia jako nauczycielka. Patrzę wstecz i nagle widzę, że mówię: „szkoła”, ale przecież to właściwie ciągła zmiana. Nawet owej przysłowiowej ławki nigdzie już nie znajdę, a przecież w mojej pamięci żywe są jeszcze szklane kałamarze. Potem przyszła zmiana – a pamiętam boje nauczycieli, którzy załamywali ręce biadoląc, że używanie długopisu przez trzecioklasistów oznacza nieodwołalne zepsucie ich charakteru (pisma, rzecz jasna).

A co było z przyzwoleniem na kary cielesne? Miałam w podstawówce wspaniałą, bardzo matczyną wychowawczynię, która jednak raz przylała mi w łapkę linijką – chyba za karę, że wrzuciłam kolegę do akwarium (kolega był drobnej postury i bardzo mnie zezłościł, ale nie pamiętam już, czym). Posyłanie do kąta też było wtedy oficjalnie uznawane.

W szkole średniej z kolei szalały burze świata pedagogicznego związane z ubiorem. W moim liceum o długiej i świetnej tradycji dyrektorka próbowała sprytnego – w jej pojęciu – kompromisu, wydając edykt, że owszem, wolno nam przychodzić w strojach „prywatnych”, byle były jednokolorowe. Do dziś mam w pamięci obraz tych krzyczących jaskrawymi barwami tęczy sukienek: buraczkowych, trawiasto-zielonych, purpurowych, w odcieniu ochry i turkusu. Edykt został odwołany, mundurki porzucone, a szkoda, bo były śliczne. (Trzydzieści lat później Giertych usiłował przywrócić ten sentyment, w pokraczny jednak sposób.)

Kiedy zdawałam maturę, można było – zamiast egzaminów z przedmiotów poza pisemnym językiem polskim i matematyką –  napisać pracę dyplomową i jej bronić, zupełnie jak na wyższych uczelniach. Wykorzystałam tę możliwość z wielką radością: sam proces zbierania danych i dowodzenia tez był świetną wprawką do późniejszego wyzwania, czyli tworzenia pracy magisterskiej. Sama obrona była czystą rozkoszą, bo tematem pracy były fizyczne i estetyczne aspekty dźwięku w filmie (zamierzałam studiować reżyserię dźwięku w warszawskiej Akademii Muzycznej), co oznaczało, że praktycznie żaden nauczyciel w komisji nie wiedział więcej ode mnie. Mimo to, lub właśnie dlatego, zadanie potraktowałam poważnie – młodzi ludzie lubią prawdziwe trudności.

Zmiany więc były zawsze. Niedobra to edukacja, która nie zmienia się wraz ze zmieniającym się światem, w którym funkcjonuje. Przecież ma uczyć nasze dzieci żyć właśnie dzisiaj (i jutro), a nie w anachronicznym skansenie z minionej epoki! Od samego początku pracy pedagogicznej wierzgałam przeciw skostniałym tradycjom i uznając postępy, jakie edukacja poczyniła, nadal jej zarzucam, że zbyt wolno i nieśmiało otwiera się na konieczną zmianę podstawowej zasady: już nie ma mowy o sztywnym przekazywaniu JEDNEJ wiedzy w podziale na przedmioty. Trzeba przemyśleć zasady, rządzące organizacją procesu przekazywania wiedzy!

Zmianie jako takiej nie możemy się więc zbytnio opierać, chociaż będziemy zawsze sceptyczni, bo z jednej strony ograniczają nas wspomnienia, z drugiej  hamuje obawa przed nowym. Musimy jednak pozwolić, by szkoła się zmieniała, jeżeli ma dobrze służyć swoim klientom, uczniom i rodzicom. Konkretnie, na przykład: aby dobrze funkcjonować na współczesnym rynku pracy, potrzeba umiejętności współdziałania w zespole. Dobra szkoła musi więc w coraz szerszym stopniu opierać się na projektach grupowych i brak przygotowania nauczycieli do tego sposobu pracy oraz protest rodziców pamiętających własne indywidualne siedzenie nad lekcjami to hamulce szkodliwe dla dziecka.

Oczywiście zmiany powinny być jak najbardziej metodyczne, a więc przede wszystkim oparte na badaniach i pracach ekspertów edukatorów i psychologów. Tak, jak nikt nie chciałby przyjmować lekarstwa nie sprawdzonego w starannych badaniach klinicznych, tak powinniśmy unikać radosnych eksperymentów bez oparcia w zaleceniach specjalistów. Równie oczywistym jest konieczność uszanowania naturalnych procesów społecznej inercji – wprowadzając nowe, bardzo starannie tłumaczyć i wyjaśniać, zamiast wpychać zmiany metodą „wolno mi, bo rządzę”.

Ale na ewolucję szkoły musimy się zgodzić, pamiętając, że sami jej doświadczaliśmy i na dobre nam to wyszło. Mamy przywilej i obowiązek dyskutować, pytać, negocjować i deliberować. Mamy prawo uzasadniać protesty i propozycje. Więcej – to nasz obywatelski obowiązek.

Nareszcie wiem, jak sformułować życzenia, by nie ograniczyć się do „zdrowia i radości”…

Życzę Wam, Ojczyźnie i sobie samej owocnego procesu zmian, zmian takich, które są uzasadnione i przemyślane (konkretnie o jakie chodzi, może napiszę już w Nowym Roku, a Was zaproszę do dyskusji). Życzę nam wszystkim odpowiedzialności za te zmiany, które mają wypływać z miłości do drugiego człowieka, do wszystkich Polaków (na tym polega patriotyzm: to nie jest abstrakcyjna „miłość ojczyzny”, ale „miłość WSZYSTKICH jej mieszkańców”, wyrażająca się nie w ochach i achach, ale w konkretnym działaniu na ich rzecz).

Życzę nam, byśmy zmiany, które wspólnie wypracujemy i wynegocjujemy, na które się autentycznie zgodzimy – by te zmiany budziły w nas jak najmniej obaw. Wiedząc, że – tak, jak to te „trudne” Wigilie wspominamy dzisiaj z największą czułością i dumą – po latach będziemy dobrze wspominać czas, w którym świadomie uczestniczyliśmy w kształtowaniu nowych form i norm edukacji.

A poza tym: zdrowia i radości!