Niepostrzeżenie nadeszła wiosna. Jak co roku, przyniosła przemijającą ociężałość, żeby nie powiedzieć wprost – lenistwo. W szkole też nic wielkiego się nie działo.

To znaczy, owszem, działy się egzaminy gimnazjalne, ale trudno mi zaliczyć to wydarzenie do wartościowych. Przepraszam wszystkich młodych, którzy się męczą, zakuwają, boją, oblewają potem, chowają po kieszeniach ściągawki, piszą, skreślają, z wysuniętym językiem zamazują na czarno odpowiednie kwadraciki, a tu taka jedna, ona nie musi brać w tym udziału, więc jej dobrze, a jeszcze się wytrząsa i wydziwia. No przepraszam. Faktycznie wydziwiam. Wy przecież musicie. Ciekawe swoją drogą – matury nie trzeba, wolny wybór. A egzamin gimnazjalny trzeba. Gdybym była uczennicą, to z moim duchem przekory zapewne bym spróbowała nie przystąpić. Ciekawe, co by mi zrobili.

W każdym razie nic się nie działo. Potem była majówka, wypoczęłam solidnie i poczułam chęć, by coś napisać. I o czym by tu?

O takiej fajnej rzeczy bym chciała, co się nazywa samopomoc uczniowska.

Kiedy byłam w podstawówce, nasi nauczyciele co i rusz wpadali na pomysły. Niektóre były dobre. Niektóre średnio. Do tych średnich zaliczał się ten, w którym wyróżnili piątkowiczów (pamiętajmy, nie było wtedy jeszcze szóstek!) wątpliwym przywilejem „douczania” dwójkowiczów (pamiętajmy, nie było wtedy jeszcze jedynek!). Mnie przypadła jedna dziewczynka z równoległej klasy, którą miałam podciągać z polskiego i historii.

Reasumując, masakra. Dziewczę dotychczas mnie lubiło, nikomu nie było też tajne, że z tych przedmiotów byłam żyleta – ale odkąd została mianowana tą „gorszą”, a ja tą „lepszą”, znienawidziła mnie szczerze, a zaraz za nią grono psiapsiółek. Wraz z grupą innych „dobrych uczniów” przeszłam dwumiesięczną gehennę, wytykania palcami, wyśmiewania, dobrze, że jeszcze mediów społecznościowych nie było, więc wszelkie beki  miały zasięg bardzo lokalny: dwa szkolne korytarze i stołówka. Potem nadeszły wakacje, w kolejnym roku szkolnym dyrektor nie wrócił do tej innowacji pedagogicznej, za co chwała między innymi moim rodzicom.

Można było inaczej, bo kilka lat później, już w liceum, całkiem spontanicznie i nieformalnie pomagałam jak mogłam (polski i historia, oczywiście!), ale układy były rówieśnicze i nikt mnie nie sekował i nie przezywał. Bo dobrze, gdy uczniowie sobie nawzajem pomagają i to nie w formie podpowiadania (lub nie tylko).

Oczywisty błąd nauczycieli z podstawówki łatwo pojąć – ale jak go uniknąć? Dość łatwo, można też całą rzecz zorganizować nie powodując swoistego uczniowskiego piętnowania. W niektórych szkołach kanadyjskich funkcjonuje tzw. „older buddy system” – jedenastolatki mają pod opieką siedmio- i ośmioletnich kolegów, spotykają się raz w tygodniu podczas specjalnie na to wydzielonej godziny, razem czytają, liczą i co tam jeszcze trzeba. Maluchy uszczęśliwione, starszaki pękają z dumy, są dyplomy, gwiazdki, fanfary.

Kilka lat temu nie było komu zaopiekować się nagle osieroconą trzecią klasą podstawówki. Dyrektorka drapała się w głowę, bo sama musiała gdzieś jechać, a z jakiegoś tam powodu nie można było posłać maluchów do świetlicy. Jakoś tak mi się wypsnęło, że mogę ich wziąć, chociaż sama idę na lekcję z drugą gimnazjum. Nie szkodzi, coś wymyślę. Sytuacja podbramkowa, dyrektorka machnęła ręką. Poprosiłam tylko, by ktoś po te pędraki poszedł, a sama wyjaśniłam gimnazjalistom, że szykuje im się lekcja z pomagania i przesadziłam ich tak, by każde siedziało osobno – ławek akurat starczyło. Kiedy przyszły dzieciaczki, poleciłam im wchodzić do klasy pojedynczo i przysiadać się do wybranego starszego kolegi czy koleżanki. Niemal się zgodziło liczebnie, tylko kilka osób miało pod opieką dwójkę młodszych. Tak się też szczęśliwie złożyło, że maluchy miały przy sobie swoje książki do angielskiego. Wskazałam więc lekcję o Londynie – fotki, nieco tekstu, kilka pytań – i powiedziałam „no to do roboty. Każdy starszak niech pomoże młodszakowi”.

A potem stałam się niewidzialna. Dosłownie. Postałam kilka minut, znudziłam się śmiertelnie, bo ja na ogół lubię być potrzebna, a tu ni cholery. Nawet najsłabsi drugoklasiści byli w stanie zrozumieć tekst czytanki i wszystko inne. Głowy pochylone, pełne zaangażowanie, no raj na ziemi. Przeszłam się do sąsiedniej klasy, zaprosiłam koleżankę, żeby sobie obejrzała. Nikt z uczniów nie zauważył tej wizyty. Poszłam na piętro, przyprowadziłam jeszcze dwoje innych nauczycieli (ten sam skutek). Zrobiłam trochę zdjęć. Dyrektorka właśnie wróciła z zebrania, zadzwoniła „jak sobie radzisz?” „Ano proszę wpaść i zobaczyć”. Wpadła. Zdębiała.

Szkoda, że tylko jedna taka lekcja się odbyła. Uczniowie też żałowali. Pytałam, czy chcieliby w przyszłym roku podjąć się bardziej zorganizowanej opieki nad poznanymi w czasie tej nieoczekiwanej przygody dzieciakami. „Jasne!” Musieliby poświęcić dodatkową godzinę w tygodniu. „Chętnie!”. Młodsze dzieci byłyby w czwartej klasie, a to jak wiadomo jest próg w szkolnej karierze, który nie wszyscy pokonują bez przeszkód. Zmiana trybu nauczania, zmiana nauczycieli, osobne podręczniki, pracownie przedmiotowe, więcej prac domowych. Nawet najzdolniejsze szkraby wymiękają. A tak mieliby – każde swojego „tutora”, opiekuna wśród starszych uczniów. Kolegę, do którego można przybiec w razie potrzeby na przerwie, a raz w tygodniu usiąść i być może tylko pogadać, może pokazać trudne zadania, poćwiczyć do jakiegoś sprawdzianu. Młodociani tutorzy też by skorzystali, bo łatwo sobie wyobrazić ten „power” , jaki każdy człowiek czuje odkrywając, że UMIE POMÓC.

Pomysł w zasadzie przypadł do gustu wszystkim zainteresowanym. Nie było tylko komu napisać „innowacji pedagogicznej” (a ja już jedną miałam na koncie). I w ten sposób inicjatywa upadła. Mimo to wierzę, że jeśli już nie jest realizowana w innych szkołach, to po przeczytaniu tego odcinka mojego bloga wkrótce będzie. A wtedy bardzo proszę, napiszcie do mnie!