W dyskusjach, których celem jest wytyczanie szlaków doskonalenia polskiej edukacji, nierzadko pojawia się wątek fiński. Osoby zawodowo zajmujące się badaniem kierunków i narzędzi edukacyjnych przypatrywały się oświacie w tym ciekawym kraju od lat, a w świadomości powszechnej „fiński fenomen” zaistniał (obok Nokii) od wprowadzenia  do Polski badań PISA. Poznając wyniki, dowiedzieliśmy się bowiem, iż tradycyjnie młodzi Finowie zajmują czołowe miejsca w zasadzie we wszystkich obszarach. Myśmy przeżywali wówczas reformę polegającą m.in. na wprowadzeniu gimnazjów (między innymi, bo zmiany dotyczyły również modernizacji sposobów nauczania i oceniania, decentralizacji programów itp., ale w odbiorze społecznym zaistniały pod hasłem „stworzenie gimnazjów”, co niedawno bokiem nam wyszło, gdy pod przeciwnym hasłem „zlikwidowania tych nieudanych tworków” zahamowano pozostałe, cenne dla jakości kształcenia, kierunki zmian). Jej autorzy wskazują na systematyczną poprawę wyników polskiej dziatwy i słusznie się nią szczycą. Ale milczeniem pomijano skale, które dotyczyły nie materii edukacyjnej samej w sobie, lecz np. umiejętności myślenia kojarzeniowego i rozwiązywania problemów czy stosunku uczniów do szkoły. Młodzi Polacy w tych badaniach nie wspinali się już po PISA-owej drabinie – podczas gdy młodzi Finowie poza otrzaskaniem z wiedzą i tutaj siadali na najwyższych szczeblach.

Czy warto się więc przyglądać tym, którym się tyle udaje? Zainteresowani tematyką edukacyjną podkreślają nie tylko wyniki, ale też niemal całkowitą nieobecność w fińskiej edukacji zjawiska nierówności (czyli wszelkiego rodzaju barier w dostępie do oświaty, jakie mogą zaistnieć zarówno w samym systemie, jak i w codziennej rzeczywistości). Tymczasem warto uświadomić Polaków, tak czułych na hasła „równości społecznej”, że pod tym względem polska oświata sobie kiepsko radzi. Co z tego, że „edukacja jest powszechna i darmowa”, skoro zakorzenione w niej praktyki premiują dzieci z tzw. „lepszych rodzin” – na przykład zadawanie prac domowych (dzieci, którym rodzice pomogą lub choćby przypilnują, mają większe szanse edukacyjne od dzieci z rodzin z deficytami wychowawczymi) czy stereotypy płciowe (siedmioletnie dziewczynki świetnie myślą matematycznie, ale te same dziewczęta w wieku piętnastu lat przeważnie ledwie sobie radzą z algebrą i trudno się im dziwić, skoro przez osiem lat wmawiano im, że płeć piękna nie jest uzdolniona matematycznie). W Finlandii takie zjawiska nie są znane. No, i do tego drobnostka: dzieci lubią tam chodzić do szkoły, podczas gdy większość polskich uczniów źle się w niej czuje – i wbrew oficjalnym tłumaczeniom powodem nie są gimnazja.

Mam nadzieję, że przekonałam czytelników, że fińskiej edukacji przyglądać się warto. Aż dziw bierze, że nie robią tego urzędy odpowiedzialne za organizowanie oświaty naszych dzieci. Przecież to takie proste: kiedy buduję dom, chętnie podpatruję rozwiązania, które zastosowali znajomi, żeby naśladować tych, których siedziby z takich czy innych względów są udane (oszczędne, ładne, praktyczne…). Oczywiście nie ściągam bezmyślnie, adaptuję dobre wzory do moich warunków (na przykład nie zainstaluję pompy grzewczej w piwnicy, bo mój dom stoi na podmokłym terenie, ale zaprojektuję pomieszczenie na parterze). Czemu tak uczciwie i po gospodarsku nie postąpią ci, którym oddajemy budowanie systemu oświaty dla naszych dzieci? To pytanie jest skierowane do wszystkich ekip, które rządziły przez ostatnie dwadzieścia lat, nie jest więc polityczne w treści. Nie sztuka wprowadzać zmiany kierując się chęcią wykazania, że poprzednia ekipa błądziła. Sztuka zmieniać to, co konieczne, dla dobra naszych dzieci.

Finowie też nie stoją w miejscu. Zapewne zauważyli, że skoro świat się zmienia, żaden model edukacji nie pozostanie dobry, gdy go zahibernują. Od kilku lat przyglądali się troskliwie zmianom zachodzącym w nauce i przemyśle i zauważyli utrwalony trend do mieszania się tradycyjnych obszarów wiedzy teoretycznej i stosowanej, w wyniku którego powstają nowe kierunki i nowe dyscypliny. Wobec tego postanowili odejść od tradycyjnych siatek przedmiotowych. Zamiast tworzyć nowe (które po jakimś czasie trzeba by ponownie zmieniać) postanowili pójść zupełnie nowym szlakiem i postawić na nauczanie interdyscyplinarne, oparte nie na „przedmiocie szkolnym”, ale na „problemie badawczym” (to bardzo skrótowe ujęcie, nie wolne od niedopowiedzeń, ale w formie blogu można tylko sygnalizować: zainteresowanych odsyłam do źródeł). Oczywiście po takiej decyzji rusza machina zmian: na pierwszy ogień idzie kształcenie nauczycieli, skoro zamiast specjalistów od danej dziedziny mają być facylitatorami zespołów młodocianych badaczy i bardziej umieć uczyć się razem z nimi, niż nauczać. Nie zapomniano o rodzicach, których szkoły wyglądały wszak zupełnie inaczej i którzy mogą mieć opory przed posyłaniem dzieci do takich „dziwadeł”. Trzeba im wytłumaczyć, o co idzie; nie tylko poinformować, ale właśnie zadbać, by naprawdę zrozumieli diagnozę specjalistów i poparli oparte na niej zamiary rządzących (w polskiej rzeczywistości dialog z rodzicami tradycyjnie uważany jest przez władze za niepotrzebny, trudno się więc potem dziwić, że są oburzeni, kiedy im się każe posyłać do szkół sześciolatki). W międzyczasie wzywa się architektów, by zaplanowali ewentualne modyfikacje infrastruktury.

Tak się zmienia, gdy się chce naprawdę ulepszyć. Tak się postępuje, gdy naprawdę chodzi o dobro dzieci – o dobro kraju, który po nas odziedziczą.

A gdyby tak i u nas?…